z wojska, odrastają kędziory. Zdeptać jej nie można było, a siedziało się wygodnie, miękko. Znów białość koszul płóciennych i peremitek starszych kobiet, to przykrywała trawę niedużymi całunami, to wsuwała się do niej jak do kołyski. Znów czerwień portek, zapasek i chustek jaskrawię przeczyła zieleni, wyzywała ją buńczucznie, a wciąż podkreślała jej moc wszechobecną. Ciemne jądro strojów księżych i pańskich skupiło się tylko przy stole.
Maksym wyjmował ze skrzyń powoli, z rozwagą, nie jakieś drobne deszczułki i trzaski rewaszowe, lecz same rewasze główne, tablice przeważnie jaworowe, łopaty szerokie jak pierś ludzka, sięgające od ziemi po kolana, każda zaopatrzona w krótką rączkę.
Ochrona przyszła do głosu — zagrali trembitarze, długaśne trąby jak działa dla dalekiego obstrzału uderzyły wysoko, bojowo. Od razu onieśmieliły wrogów rodu i społeczności jasienowskiej. Potem dudki zaczęły skargi jękami zalęknionej dziatwy koziej, lecz zaraz dobyły tonów cerkiewnych, chroniących. Pod ich ochroną fłojery wyciągały z łona dawności przejrzystą pępowinę, omotały nią obecnych. Muzyka urwała się nagle, i zaraz Maksym mówił, zacinając się co chwila:
— W rewaszu najstarsze to: obaj karbują wspólnie, a kasują tak samo, jeden bez drugiego nie ruszy rewasza. Tamten może sobie siedzieć gdzieś na Bukowinie, za górami, na Madiarach, czy na Létczynie na dole, a ja tutaj. I tak latami, pośpiechu nie ma. Przyjdzie kiedyś do mnie, czy ja do niego, zapłaci mnie, czy ja jemu. Znów kasujemy razem, czy karbujemy, na wszystko jest dowód — małe deszczułki, odcinki, patyki. Bez rewaszu zdziczeje gazda. — Maksym oglądnął się ostrożnie, zakończył: — Chyba odda wszystko co winien, rewaszami w piecu zapali i pójdzie.
Pociągnął z fai, dym pędzony powiewem owijał się wokół głowy, przesłaniał, to odsłaniał twarz. Tanasij skorzystał z przerwy:
— Dobrze mówisz, mnie nie od dzisiaj korci cisnąć te trzaski do pieca i pójść w świat. A tu człowiek przywiązany za nogę, jak kura pustą nitką.
Maksym wypuścił kłąb dymu, mrużył oczy, patrzył przed siebie, wypatrywał przeciwników. Mówił twardo, śmielej:
— Jeśli przywiązany, to nie nitka pusta, korzeń trzyma. A gdy twój korzeń powędrował gdzieś, za korzeniem wędruj. Tylko kiedy wleczesz za sobą korzeń, to źle. Widziałem taką
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/164
Ta strona została skorygowana.