rzecz: ponad Kiedrowatym w Czarnohorze tęga kiedra rozsiadła się na skale. Samiutka jak cesarz na tronie. Kiedyś zasiała się w szczelinie, a jej korzenie jak jaszczurki wlazły do środka skały. A potem wyhodowały się w skale na tęgie smoki, i skała pękła. Wypuściły drzewo do góry, potem same powędrowały za drzewem na skałę i tam na wietrze, na słońcu, czy na mrozie skamieniały. Drzewo męczyło się na tronie dobry tuzin lat. W końcu i ono skamieniało. — Nie mów, że nitka, i człowiek nie wykręci się. Jeśli chce się zabrać stąd, gdzie jest, miarkować musi gdzie korzeń. Naprzód niechaj rewasze w porządku zostawi, a potem niech sobie idzie. Temu to w rodzie naszym chowamy rewasze nasze i nie tylko nasze.
Foka podawał ojcu drżącymi rękami pociemniałe kłody, pozawijane w nowe jaskrawe chusteczki. Kłody ciosane niezgrabnie, czy to że topór był zbyt tępy, czy to że nazbyt twarde drzewo. Karby duże, wypukłe, pokryte dymem starym, niby starannie wygładzoną emalią. Na każdym rogu kłody widać było nieco jaśniejsze szarawe znaki wężowe i słonkowe. Maksym ujął od spodu obiema dłońmi stare kłody, położył je na kolana, uderzał palcami jak po cymbałach. Świadomi poznawali po ciężarze i po dźwięku, że były to kłody cisowe, a okiem trudno by rozróżnić. Maksym znów mówił ciszej, z trudem:
— To najstarsze księgi dziada gromowego. Nie krewny, ale nam przekazał. To był ślepiec, wyczytywał palcami. Kto go raz widział pod samym wierchem, pod Ihrecem, w chmurach, ten go tam szuka zawsze. I widzi jeszcze. Kudły białe do pasa, oczodoły jak watry, głos ciężki, jakby mruczało watrzysko jałowcowe. I sam kłodziasty, ciążył nad Ihrecem. Stary wiedział wszystko od korzenia aż do czubka. Dla mnie to za dużo, on od wielkiej mądrości, ja od całkiem małej. On dla innej rodziny karbował, dla wielkiej, ja dla małej. Jednak rewasz prawdziwy, wychodzi z niego, że świat do zgody ciągnie. Dla zgody miejsca dużo, długi wielkie. Foka wie niejedno, ale to dla innej okazji, nie dla chrzcin —
Starannie zawijał rewasze, dał je Foce, Foka włożył je do skrzyni, wskazywał palcem na inną skrzynię, i zaraz Trofymko, poważny, nadęty godnością przysunął ją z trudem. Maksym wziął kłodę nieco gładszą, staranniej toporem ciosaną, jak gdyby świeżą, bo czerwoną, jak łatwo poznać można było z drzewa kiedrowego. Maksym mówił:
— To dziadowy rewasz. Dziad długo żył, nikt nie wie ile
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/165
Ta strona została skorygowana.