tam, oho! już i kotek nie pomógł. Od tego czasu pierwszy smutek upadł na Jasienowo.
Tanasij westchnął jak miech. Jakby na dany znak, wzdychanie rozszerzało się równomiernie wokół stołu, poza stół aż pod buki. Maksym potrząsnął włosami, odłożył taflę, Foka podał mu następną deskę jaworową, równoboczną, posiwiałą, także ciosaną toporem. Strzały i wężyki, zapuszczone barwą czerwoną zdobiły naokoło brzegi rewaszu. Tanasij pochylił się naprzód, zaglądał ciekawie.
— To ojcowski rewasz — mówił Maksym. — Na dole na samym końcu krzyż zakarbowałem, kiedy umarł, i sadzą zamaściłem. I kalendarz jest. Pani kasztelanowa zostawiła nam kalendarze, pouczała, że to od urodzenia Jezusa, bo starowieczny kalendarz od początku świata i trudny i niepewny. Było to na samo Boże Narodzenie roku 1837. Smutno. Pomyśleć tylko, między nami nie ma takiego tęgiego jak ojciec, wyższy był od Tanasija. Z cyćki tak się wyhodował, z batogiem biegał do cyćki. Rechotał zawsze szeroko, dla wszystkiego miał śmiech, buchało zeń jak z hołowyci, co mówię, jak z zastawy na Riabyńcu. Do czasu — — Rękę szeroko podawał, całego człowieka zagarniał. Czasem fosznął jak smoła z watry, mogło poparzyć — i znów śmiał się. Tanasij znał go dobrze.
Tanasij zakiwał głową z namaszczeniem i dodał:
— Przez całą dobę nie mogliśmy się nagadać. Co naopowiadał o junakach Wasylukowych, jak wojowali przeciw Kutom na darabach skrzydlatych, a co o Tureczczinie, to cały rok trzeba by słuchać. Pił nieczęsto, a głowę miał nie słabszą od mojej. Jemu cesarz to sąsiad i pobratym, jemu i morze po kolana. Oho, gdzie szukać takich dzisiaj w tym zamartwionym świecie.
Najbliżej Maksyma na trawie siedział z fłojerą Andrij Płytka, Śmierć Leśna. Po radosnym wytrysku swej fłojery, zacichł na nowo. Ożywił się znów przy słowach Maksyma. Otwierał usta, łowił stare wieści. Przy nowszych rewaszach wymknął się cicho z łąki, z góry było słychać głos jego zatroskanej fłojery. Znów zakrążyły wokół stołu od człowieka do człowieka szepty, a na łące także. W nich, jakby słowa do starowiecznej nuty Andrijkowej, imiona tych pobratymów z butynu, co zginęli pod lawiną na Skorusznym. Lecz zaraz szepty ucichły, bo Maksym opowiadał dalej:
— No i z tych małych deszczułek przeniesione wszystko, pokasowane, a tu dług ostateczny, pośmiertny. Szesnaście cielą-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/167
Ta strona została skorygowana.