szukał mi żonę: „Masz!“ I cóż? Ja do lasu, ona do tańca, ja do chudoby, ona do szumu, głównie do tołoki. „Tak dobrze, tak najlepiej“ — mówił ojciec. A mnie gdzież do tego? Z początku myślałem, że ucieknę w świat, dumałem, aby się zatracić, co ona dumała — nie wiem. Sama nie doiła, nie przędła, nie prała, od tego są inne. Jak na tołokę muzykantów nasprasza, natraktuje, nahałasuje, tańcem zakręci, to robota sama kręci się wesoło. Cała robota śpiewa od świtu do nocy. Moja Parasczina jak błyśnie oczyma, jak zaśpiewa: „Oj koby ja ne śpiwała, taj ne hałakała, dawno by my wże zazula na hrobi kowała“[1], to przetaki stukają, to kołowrotki turkocą, a ludzie hałakają, pieśń porywa robotę jak rzeka. Nikt się nie znudzi, nikt się nie zmęczy, za dzień zrobią więcej niż my wszyscy za miesiąc. A było co prząść, wełna nie śmierdziała w komorze. Sukna natkanego kopice pod sam swołok, po latach jeszcze sprzedawaliśmy w Sygiecie. I liżnyki tak samo. Komora złota była od przędzy konopianej. I było z czego — ogrody z lnem, z konopiami zaprowadziła, nikt jeszcze u nas takich nie widział, całe pole śmierdziało konopiem. Zbudowaliśmy na samym końcu zagrody osobny skład dla konopi. Potem z tego były góry płótna. A sama Parasczina ledwo ręką tknie, tylko śpiewem ochotę zakręca. I przyjęciami. Hospody! A przyjęcia jakie? Sama z Kosowa na koniu pełny terh misek przywiozła, każdemu pod nos osobna miska, albo i dwie. Potrawy jakie! Pierogi jak na dołach, hołubci, a szczególnie ogórki kiszone, nigdzie tego jeszcze nie było, wszystkim po gębach ciekło. Jesienią zbiegali się ludzie jak do pożaru: ręce do konopi, gęby do ogórków, nogi do tańca. Ani kłócić się, ani upierać się nie miała czasu Parasczina. „Dobrze, dobrze“, a zawsze po swojemu zrobiła. Zachciało się jej chustek, paciorków modnych dla siebie samej, a dla nas mężczyzn pasów wysokich, zagórskich. Zwołała ludzi, przepasała pistolety jak watażko i hajda! Tamtędy przez chmury, przez Czarnohory, całym rojem konnym na jarmark do Sigetu. Nawiozła wszystkiego, czego u nas oczy ludzkie nie widziały, nawet dwóch najmitów wyszukała. Foka rósł w tym szumie, mówić ledwie umiał, za rękę go jeszcze wodzili, a tańczył na pokaz. Nogi miękkie uginały się, a dla tańca to akuratnie, lepiej tańczył niż chodził. Ojciec mówił: „To rozumiem, to synowa dla mnie.“
- ↑ „Oj gdybym ja nie śpiewała i nie pokrzykiwała, dawno by mi już kukułka na grobie kukała.“