do siebie“. Nie nalegałem, trwało to dość długo i wyszło w końcu, że Foka nie z tamtą się ożenił, tylko z Kałyną.
Tu jeszcze gwiazda zielona, wiosenna. Urodziła się Hafijka, rewaszu swego nie ma jeszcze, dopiero dziś chrzczona. — Maksym patrzył w rewasz, mruknął: — Czy obdłużona od razu?...
Foka niezwłocznie wstał ze stołka, okrążył stół. Pierwszy grom zamruczał z Czarnohory. Pytanie Maksyma przebuszowało przez tłum łąkowy. Ten i ów z siedzących opodal wstał, by przyglądnąć się zielonej gwieździe. Jeden za drugim wracali na miejsce, szeptali półgłosem:
— Zielona, to dobrze, to Jurija.
— Ale czy będzie żyć? — wyrwało się którejś babie.
— Któż wie — westchnęła inna.
Foka wrócił, znów usiadł naprzeciw ojca. Znów gromy mruczały z daleka, wszyscy spoglądali ku skłębionym chmurom. Maksym podniósł głos:
— Kiedy urodzi się dziecko, wspominamy dzieje rodu. Ty mówisz, Skuluku: „Biedne maleństwo, od razu je do szkoły przeznaczyli...“ Ha, gdybyż tyle biedy! Każdy biedny, bo ciążą na nim długi. Ale jest takie ziele na pół łokcia z nasieniem jak kluczka, każdy je zna, nazwane: skoczek, bo kiedy dojrzeje owoc, pstryknie i odskoczy sobie jak najdalej od matczynego ziela. A może by tak samo odskoczyć? Odskakuj, odskakuj, długi poskoczą razem ze skoczkiem, a może jeszcze prędzej, i ziele nie ucieknie. Człowiek ziele i nieziele, niech się przezwie, niech się przebierze, pobieli albo poczerni jak sobie woli i niechaj skacze. Ale wiedzieć musi, pamiętać, inaczej się nie zwolni.
Maksym zapatrzył się w rewasz. W przerwie nowa procesja gości wmaszerowała od strony zagrody. Wszyscy duchowni drugiego stopnia wysypali się z ram szklanych i kroczyli w dostojnym szeregu. W sporym odstępie za nimi drobnymi kroczkami dreptał ich szary wódz Kropiwnicki, na łączce jeszcze bardziej nikły niż przy stole. Wpłynęli, jak Riczka wlewa się do Czarnej Rzeki — a jeszcze przez dłuższy czas każda płynie osobno, jedna mleczną, druga czarną falą. Tu na łące bar-