wy z rewaszów wydobyte przez cięcia poprzeczne czy ukośne, ukryte wzory słojów drzewnych, a stamtąd z góry z malowideł pstra mozaika bogumiłych.
Tymczasem czyhał jeszcze żywioł trzeci. Zielona trawa i młodzież na trawie. Zaledwie wyszli duchowni ze szkła, zaledwie zwolnili się z więzi, a już w oczach tłumu górskiego przybrali postać czeredy hamanów. Z trawy, spośród grona młodzieży powitały ich nieprzystojne pryski śmiechu. Duszony przez chwilę śmiech zrywał się ponownie, potem gził się, trzaskał po duchownych, jak wiatr po starych dachach. Rozpierał się, groził, że zmarnuje całą uroczystość. Uwagi szeptane, uwagi coraz głośniejsze rozśrubowywały i nicowały przybyłych. W końcu rozszerzył się śmiech niepohamowany, uprawniony. Nawet ów jedyny sprawiedliwy z trzeciej chaty, sam Piotruś Sawicki, nie pomógł. Naprzód drgały mu wąsy, potem dusił się śmiechem, wreszcie obrócił się twarzą ku trawie, śmiał się do syta jakby kurczowo. To nie sen: apostołowie ruszali się w szkle i wyszli ze szkła. To nie potwarz: łąka przygwoździła ich jako pstrokatych sczeznyków, którzy urwali się z łańcuszków przedpiekla. I nie zmyślenie to: śmiech z trawy przepędzał ich biczem nie do piekieł, lecz do cyrku nad Prutem w Kołomyi, tam gdzie ich miejsce.
Osieroceni na chwilę duchowni drugiego stopnia, jak liście zdarte i ciśnięte wiatrem o ziemię, nie mogli zatrzeć swych odrębności, a jak listki wydarte z księgi i porozrzucane bezładnie, stracili sens. Gdyby nawet wyprzedzając swoje czasy rozebrali się do naga, zrzucając szaty wielobarwne, zdzierane z nich bezlitosnym śmiechem, nie zatarłyby się przecież ich twarze wykrzywione wirami i przenikliwymi przeciągami powołań z jednej strony, a ciężaru własnego z drugiej. W trzeźwym świetle popołudnia z tych fałd na licach, dla innego światła przeznaczonych, zgrzytały rozdźwięki między zamiarem a rzeczywistością.
Z fioletową godnością, a nawet pychą jednego z diaków sąsiadowała buraczkowa czerwień, jaką się osiąga po długich latach zażyłości z trunkami. Nieznacznie wyniosły uśmiech natchnionego aktora skaził się lisią chytrością sprzedawcy medalioników, czyhającego na Bogu ducha winnych nabywców. Twarz układnego śpiewaka rozdwoiła się: masce dyplomaty-milczka urągał podlizajko księży, zamiatacz cerkiewny.
I z tego wszystkiego razem niesforna młodzież, dorwawszy i się raz rozhukanego konia, szukała sobie sposobności do śmie-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/172
Ta strona została skorygowana.