chu, który niełatwo dał się zagasić. Nadaremnie sykano od stołu i z góry od buków. Młodzieńcy jasienowscy, którym do śmiechu wystarczało już, aby ktoś z sąsiadów włożył kożuch z Żabiego albo postoły z Rożna, którzy znęcali się niemiłosiernie nad biednym Cyganem, nie przeczuwali wcale, że gdyby oni sami, w swych czerwono-zielono-białych strojach i w ciężkim uzbrojeniu, ukazali się kupą na ulicach stolicy Monarchii, tłumy gapiów witałyby ich podobnym śmiechem, co najmniej biegłyby za nimi, aby zobaczyć, w którym cyrku będą ich pokazywać. Wobec maskarady diaków i pielgrzymów odpustowych nie mieli żadnych hamulców.
Jak zwarty szereg wojska, zaskoczony ogniem z flanki, zanim opamięta się do przeciwataku, rozprószy się w poszukiwaniu rowów i wzniesień, tak goście z Durijki rozsypali się, szukając ratunku. Odgadli, że jedynie pontyfikalna czarność ich proboszczów może im dostarczyć cienia zbawiennej monotonii. Rozsiani i przytuleni pod skrzydłami czarnych sutann, nie kusili już nikogo. Bo zrozumiale, że także ksiądz jest człowiekiem i może mieć koło siebie swego pstrokatego czorta, a nawet dwóch.
Gdyby bogumili słuchali prawdziwych przyjaciół, nie pokazaliby się wcale na łące. Prawdziwi przyjaciele pouczyliby ich, że żyjące dzieło sztuki, jeśli od razu nie skamienieje, wyzywa do zuchwałego szyderstwa, bo im odrębności rzadsze, tym bardziej śmieszne. Niestety my wszyscy, zbyt odrębni, niechętnie słuchamy prawdziwych przyjaciół, którzy wskazują nam życzliwie, że osobistości ukryte za jednolitymi strojami mają życie ułatwione. Przeciwstawiamy się im zbyt ostro twierdząc, że gdyby któryś z monotonów odsłonił się na chwilę zza maski, spotkałby się ze śmiechem tak rozsadzającym, jak rozdźwięk jego własnych skłóconych i szczekających na się żywiołków. Jako że u współczesnych kłócą się ze sobą nie tylko nogi, tułowia i głowy, lecz każda część głowy, każdy palec skądinąd wyrwany i dla prędkości ześrubowany jak bądź. A oto dla spętania pstrokacizny naszych czasów i aby się nie rozsypała, podarowano nam niespożyte obręcze jedności: jedną przemożną walkę o byt, jedną przemożną płciową chuć i niestety już nie tak jednolicącą przynależność do klasy, i ich walkę. Jednolitość walki ma ten skutek, że klasy pękają i rozsypują się w drobiny, którym wyłażą nieznane lub niewidzialne dotąd szpony, rogi i kły.
Wpatrzony w rewasze Maksym nie zauważył na razie zja-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/173
Ta strona została skorygowana.