wienia się nowych słuchaczy, a Tanasij rozklejał się z zakłopotania, w jaki to Purym niesamowity roztańczyły się obrazy ze szkła. Spoglądał badawczo na Maksyma, to znów ponuro na diaka. Tymczasem uroczysta powaga ulotniła się z łąki. Śmiech buszujący po zieleni rozluźniał napięcie, ośmielał. Już cała łąka szumiała, raz tu, raz tam tryskał śmiech nowy, jak odniemiałe źródło ciepliczki. Przecie wciąż jeszcze karcąco sykano od stołu, gdy sam Maksym ogarniając wzrokiem to przybyłych, to wesołość łąki, ucieszył się. Zaśmiał się bezbronnie, głośno. Także Tanasij zrozumiał, rozweselił się. Śmiech panoszył się — znak był dobry.
I my, swoi czy obcy, po latach stu czy po tysiącu zechciejmy to zrozumieć: im więcej śmieszności, tym więcej okazji do Łaski. Jak długo duchowni byli w szkle, można się było przynajmniej przerazić. Od kiedy wypadli z ram, byli tylko śmieszni. Czyste jagniątka, czyste kurczątka boże, zdane na uśmiech łaski cierpliwego Boga, a wzywające ludzi do podobnej cierpliwości, bo nie widząc własnej śmieszności, śmiesznością gardzą i stąd nie mają Łaski. Śmieszność podfruwa z ufnością ku Bogu, jak mały ptaszek, co podąża ku orlemu gniazdu w skale. Bo najmniejszy ptaszek gnieździ się w szparach orlego gniazda, które go chroni od zakusu wrogów. Nie zadeptujmy śmiesznych, nie gaśmy ich. Wznieśmy się do spojrzenia orła, który ich nie dostrzega, a jeszcze lepiej, wyobraźmy sobie jak Łaska uśmiecha się do śmiesznych.
Żegnając się z zespołem bogumiłych, pochowanych w cieniach rewerend księżych, w jakichże wyrazach mamy utrwalić ich dla potomności? Czy w takich, aby ukazać, jakimi byli — jak to się mówi — w rzeczywistości? A zatem, same bryły, grudy, sam ił? Czy w takich, jakimi wydawali się w ramach świetlnych? Nie znęcajmy się nad sobą, stańmy po stronie światła.
W owe czasy żaden z diaków, tym mniej żaden z pielgrzymów nabożnych, nie pochodził z samej Wierchowiny. Podobny zawód nie licował ze słobodą czy nawet ze czcią, nie przypadał nikomu do smaku. Uchodził za zajęcie stosowne dla przybłędów, bo takim tylko uchodzi chleb błazeński. Toteż władze cerkiewne, nie mogąc sobie wyszukać innych pomocników, zarzucały swój niewód na wszelakie rybki wędrowne, a już ciaśniejsza sieć Kropiwnickiego ciągnęła je podług swych zamierzeń. A oto ci, których najgłośniej sławiły zaniemiałe dziś, a nieraz szydercze, ustne kroniki owych czasów. Wspomnijmy
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/174
Ta strona została skorygowana.