w nich złość do wybuchu na zastrachanych rekrutów, wstawało nieoczekiwanie surowe powołanie naocznego widza piekieł. Rozkwitało gorąco, jak oleander na śmietniku podwórza koszar, zadeptanego butami. Mrukliwy urzędnik od porządków cerkiewnych, co twardo ściągał opłaty za chrzciny i za pogrzeby, Józef Szprync władał głosem spłaszczonym, chrapliwym lecz potężnym. Podczas śpiewanych uroczystości gramolił się na głosie jego, jak na apokaliptycznym koniu ponury jeździec z trąbą sądu. Dudniły z niej ostrzeżenia zza świata i groźby piekieł, niemiłosiernie tratujące małość ludzką i grzech.
Duchowni trzeciej klasy wraz z rodzinami stłoczeni nieskładnie, jak cielęta nieco postarzałe lecz bogumiłe, stanęli na górnym skraju łąki. Utrzymując strój swego otoczenia nie mieli potrzeby rozbiegać się ani chować, lecz zakłopotani obecnością wielu ludzi, siadali niezwłocznie na trawie w tym miejscu gdzie stali. Rozweselony Maksym nie patrzył już na rewasze, uczestniczył w weseleniu się gości, a dziedzic korzystając z przerwy zapytał go:
— Cóż to za znaki słonkowe i czemuż długi?
Mimo gwar Maksym odpowiadał chętnie, płynnie:
— Dobrze pytacie, panie. Choć nie bogacka moja komora, a gdzież ma być porządek jak nie w głowie. Znak to — „och!“ Gdy w żywny czwartek pociera się drewienka, ułożone za biegiem słońca, dla dobycia watry żywej i czystej, dobrze się człowiek napoci. Gdy ogień fosznie i westchnie od ziemi: „och!“ zmachany człowiek razem z ogniem westchnie — „och“. To przypomnienie: zgodnie razem, a zawsze za biegiem słońca.
— A czemuż długi? — powtórzył dziedzic.
Łąka zamilkła od razu, słuchano bez jednego szeptu. Maksym mówił dobitnie:
— Gdy dzieci stąd z ziemi biorą dług przed Hospodem, to wcale nie tak, aby ojciec zwalał brzemię na mnie, a ja na syna. Nie! Czy to niemowlęciem, czy może jeszcze w łonie matki ja sam zgłosiłem się do Słońca na zakład dla Niego, z poręką za ojców. My wszyscy po to, aby prostować rewasze, aby ojców ciągnąć z czarnego na białe, my w zakładzie, my to Słońcu winni. Ojcowie nam wdzięczni, ich wdzięczność bierze nas — dzieci na ręce i niesie przed tron Hospoda...
Maksym obracał w rękach deszczułkę. Poderwał się na miejscu, ściągnął twarz, patrzył przed siebie surowo; wziął deszczułkę do lewej ręki, podniósł prawą otwierając dłoń. Długa
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/176
Ta strona została skorygowana.