dłoń z wyciągniętymi nadmiernie długimi palcami, chuda, choć ani twarda ani mozolasta, raczej miękkokostna, bez ostrych kątów, nawet bez wystającej kostki w przegubie, drgała wieloma węzłami żył jak gdyby siecią oczek. Szczególnie zwiększony puls u nasady kciuka tętnił czujnie dużym niebieskim okiem. Maksym mówił zawzięcie:
— Taka ręka, co wyciąga się do Słońca, a potem kasuje, zdradza, tfu! — to rewasz zaniedbany, gorzej jeszcze, przeinaczony, oszukańczy. Taką odrąbać, cisnąć do ognia! A taką, co słaba tylko, obezosobiona i zwiędle naprawia, taką potrzaskać dobrze, przynajmniej niech żal swój świadczy. To nie dla sądu, to dla siebie, każdy za siebie — pośpieszył się Maksym. Opuścił zwiędłe rękę na kolano, niebieskie oczka żył rozluźniły się.
Szumej potrząsał mocno obfitolistnym drzewem słuchaczy. Listki znieruchomiały, oczy błyskały cicho jak bukwy i żołędzie. Potem listki szeptały: „Nie pił przecie wcale, może to fajka, może zioła?“ Diak Kropiwnicki przyglądał się Maksymowi z nieruchomą twarzą. Maksym wziął nową deszczułkę do prawej ręki, bąknął:
— A tu już inne sprawy, to pański rewasz — pokazywał szeroką łopatę jaworową zadymioną, zakarbowaną karbami rodów pańskich z Krzyworówni i z Jasienowa. Drgnął nagle, jakby go kto obudził, zaglądnął do wypalonej fajki, oparł ją o nogę, odłożył tablicę, podniósł oczy, przybił twardo:
— Już wypalona fajka, dość! Trajkocę wam jak Waratyn i Paratczyn, jak wszystkie potoki naokoło. A tu takie sprawy z tego kąta tylko.
— Maksymie — prosił dziedzic — to mnie właśnie interesuje, to moi krewni, znajomi. A może z rewaszów wychodzi, że was ktoś skrzywdził?
— Nie wychodzi wcale. Tu goście, nie ma ich co zaginać wszystkich na nasze koło! Powiedzą: „Paple dziad“, i słusznie. To kiedyś osobno...
Pan Jakobènc cmoknął, zaprotestował samorzutnie, rozciągając słowa i zdania męcząco:
— Są-tacy-co-paplą, oho, aż-do-mdłości. O was nikt tego nie powie. Rachunek — sakrament najświętszy. Raz na rok — to można — to trzeba — taj już.
— Powiedzcież raczej — śmiał się Foka — raz na dziesięć lat, bo u ojca to tak wychodzi.
Duwyd Bernhaut wstał i usiadł zaraz. Koniec końców w cią-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/177
Ta strona została skorygowana.