przed sobą jak chorągiew świętą — to puści każda. Posiekam i psom rzucę ścierwo. Ale niech ci będzie rewasz! Tej srajdzie też huzycię złupię, będzie uszkodzona do końca życia.“
— Hospody, co z tego będzie — westchnęła od buka Wasyłyna. Dzieci poruszyły się niespokojnie, pytały coś szeptem. Wasyłyna sykała. Bies-chichot podskoczył w kilku koziołkach po trawie wśród młodzieży. Ten i ów z duchownych drugiego stopnia chrząknął znacząco, a inny ukrył oburzenie czy wstyd za księżą rewerendą. Maksym ciągnął dalej:
— Ja już milczę sobie, widzę jaki rewasz. Ojciec od razu posmutniał: „Ależ ona niewinna.“ I do mnie też słodko: „I tyś, synku, niewinny.“ Złoty był człowieczysko, tylko foszkał czasem ostro jak watra jałowcowa. Na swoją własną niedolę. I cóż mu z tego? Ani panicza nie porębał, ani Jaskółki nie uszkodził, zmarniał od tego czasu. Pisali oni potem — panicz i Jaskółka — przez księcia, że wrócą pojednać się z ojcem. Tego tylko było potrzeba ojcu — to u niego rana. Znów księcia niebogę obraził niesłusznie, niepotrzebnie. I w końcu słychać było, że Jaskółka całkiem przebrała się za panią. Rozbijali się po dalekich krajach, nie wrócili nigdy. Rozbijali się, aż się rozbili. Opowiadano tędy i owędy, że razem spadli do berda, nikt się tego nie dogrzebał, czy umyślnie skoczyli czy jak. Nikt nie wie, co prawda. Słuch o nich zaginął na zawsze. Boże im odpuść.
— Słyszycie, ciotko — zaszczebiotała z żalem mała dziewczynka spod buka. — Oho, przepadła Jaskółka.
Wasyłyna groźnie syknęła na dziecko, potem i ona zastękała przepisowo. Chichot na trawie nie zjawił się tym razem. Maksym kończył:
— Po latach rany przyschły, ja ożeniłem się, już i Foka się urodził. A ojcu ręce też przyschły, nie podawał ich szeroko. Nie chodził nigdzie, pobratymi z junactwa Wasylukowego dawno rozeszli się po świecie. Ojciec stary, kniaź stary — sąsiedzi, a nie widywali się nigdy. A nawet o tym nie było nigdy mowy. Przed śmiercią leżał ojciec długo, milczał, a coś miarkował. Wzdychał wciąż i raz powiada do mnie: „Dług zakarbuj, Maksymie: dziesięć skór niedźwiedzich dla kniazia po mojej śmierci.“ Dalej milczał, wciąż milczał. Przychodzę raz, myślę że śpi, a to po wszystkim. Kiedy zawiozłem skóry do Krzyworówni, stary kniaź nieboga oczyma bardzo zamachał, znów w te pędy położył się do łóżka. — Dziesięć skór... ha, dobre i to, ale ten rewasz chyba nie zakończony. Od dziada smutek
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/183
Ta strona została skorygowana.