Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/187

Ta strona została skorygowana.

nie zrobi. I cap Czuprej też przydatny, bystry ale zuchwały, zaraz by na rogi brał. Człowiek niech się wciąż uczy. Także od krowy, od psa i od capa, a niech nie będzie bezmyślny jak krowa, zależny jak pies, zuchwały jak cap. Niech się martwi! Są jeszcze i inni pomocnicy, różni — — Wskazują, szepcą po słówku. Rewasz ze strachu zrodzony, zmartwieniem opowinięty, odbije się, leci za znakiem, szuka. Bez tego przepadniesz. Krąż, pilnuj, abyś nie narzekał ani na dolę, ani na Hospoda. Wypadki bywają — może? — ale długów na plecy nie zwalaj ani doli, ani Hospodu. Od człowieka zależy najwięcej — — A tu już są także dla Hafijki sny i znaki.
Niesmak, uprzedzenie czy tylko obcość duchownych drugiego stopnia przecierała się z wolna jak mgła, nie gęsta a ciemna, dlatego tylko, że ma za sobą tło leśne. Przy ostatnich słowach Maksyma diak Kuryło Hikało przytulony do rewerendy proboszcza z Jasienowa wznosił głowę do góry, wypatrywał żałośnie, potem opuścił ją bezwładnie. Dyplomata cerkiewny i śpiewak Burmyło zapatrzył się przyjaźnie w mówcę, jak gdyby przygotowywał ciche: „tak“. Szprync nie po feldfeblowsku otwierał usta, z początku ze zgrozą, potem na miedzy pokusy i porywu. Wódz Kropiwnicki cedził uśmiech przez zadumę. Maksym oddał deszczułki i fajkę Trofymowi. Ten znów nadymał się, spoglądał na tłum z wysoka, zbierał tablice, zamykał je dokładnie, wynosił do komory.
— Dziękuję wam, goście — zakończył Maksym.
Znów trembity zagrały nad głową Maksyma, znów świętowały dudki, znów fłojery rozsnuły mgłę-sieć, jak pająki po przejściu natręta przez puszczę.