Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

Sędziowie wymykali się w tańcach jeden za drugim, zawstydzeni czy radzi, że się pozbyli. Mały sędzia pląsał kulejąc. Ołenka widniała jak uczepił się ogona długiego płaszcza czerwonego sędziego i dał się ciągnąć ku drzwiom. Obrócony ku izbie wyszczerzył zęby i rozsypywał błyski z oczu. Stukając nogą o podłogę, wraz z dogasającymi węglami, wyśpiewywał coraz cieniej, nie głośniej niż świerszcz, a coraz natarczywiej:
— Salamoniki, my mędraliki — strach! A wy baranki, potulne tryki. Na was wyroki, ostre nożyki, ciach-ciach-ciach —
„On naprzeciw czerwonego sędziego jak mysikrólik naprzeciw orła“ — roiła kuma Kateryna. „Jak czort, pokrzywia się, a Bogu pomaga“ — szeptała sobie trzeźwo Warwara. „To nie czort, to taki z cyrku, aby nie było smutno, więcej bidak nie może“ — marzyła Ołenka. — „Dzięki Bogu, że już sobie poszli.“ — Westchnęła. Zasnęła głęboko.
Watra nie miała już sił, aby pożegnać dziwnych gości. Szeptała jakieś pacierze.
W drzemce oczy położnicy przebijały ściany chaty. Sędziowie rośli, potężnieli, gdy dochodzili do szczytu Bukowca, zrównali się z bukami. Grzywiaste śnieżne konie bukowe gięły szyje niecierpliwie, grzebały kopytami, stawały dęba. Rżały aż góra drżała. Sypały srebro z grzyw. Sędziowie wsiadali, rośli. Za Bukowcem woda bez końca, równiutka — a wysoka pod niebo: Morze. Tamtędy gonią, patrz!... Z daleka dzwonek wzywał długo a ważnie. Wszystko rozsypało się w wiry, w zamiecie, w promienie księżyca, w pyły światła.
Gdzież ich szukać, jak ich prosić?