dzika, z wywalonym z pyska ozorem, z rogami sarnimi na czole, z rozpostartymi skrzydłami kani na karku. Za nią stąpała cicho bez obuwia biała Mara w nie opasanej koszuli, z czaszką końską zawiniętą w białą peremitkę, zamiast głowy. Mary pstrykały susami za zwierzyną, dosięgały ją z daleka długimi batogami. Ścigana zwierzyna: gazda, ksiądz, Żyd i pan uciekali pod stół, pełzali pod stołem, tuląc się do rewerend księży. Wśród pisku kobiet czerwony rogacz z pyskiem dzika skoczył przez stół, roztrącając naczynia. Podczas skoku skrzydła przekrzywiły mu się i opadły. Jakiś dziarski chłopczyna stojący obok Wasyłyny krzyknął: „Panie czort! a skrzydła?“ Czerwony rogacz, nie dbając o to, napędzał spod stołu zwierzynę ku białej Marze. Ścigane maszkary skomlały po psiemu, klękały przed prześladowcami, po czym zmykały wcale zgrabnie i szybko na czworakach w górę aż pod buki. Prześladowcy ścigali je z wrzaskiem, czerwoniec kłapał butami, biała Mara skakała cicho. Nagle od prawej strony zagrody wyrosła z ziemi postać wysoka ponad wzrost człowieka. Pastuch w płóciennym ubraniu i w grubym pasie węgierskim, ściskającym tułów aż pod pachy, podwyższony przez to, że na twarz i na głowę nałożył ogromną spiczastą czapę ze słomy, ze słońcem słomianym w czubie czapy. Kroczył powoli, w rękach trzymał trembitę. Zadął krótko, trzykrotnie.
Przy stole Matij Zełenczuk objaśniał dziedzicowi:
— To nasz Petrycio Siopeniuk, to wszystko z jego głowy.
Skoro tylko trembitarz zagrał, obie Mary, rogata i końsko-głowa, zapiszczały przeraźliwie. Teraz i one w przerażeniu szukały schronienia, zabiegając pod stół do stóp księży. Goniona dotąd zwierzyna — gazda, ksiądz, Żyd i pan — podnosili się z wolna, oczekiwali pod bukiem, wyciągali ręce jakby do modlitwy. Pastuch dogonił jedną Marę po drugiej, każdej odebrał biczysko, strzelał batem, chłostał Mary. Mary rozdzierały się przeraźliwym wrzaskiem, śmiech przegrzmiał przez łąkę i przez stół. Trembitarz, trzaskając z bata, przepędził Mary przez łąkę ku stokowi, strącił je do jaru, schylał się nad jarem długo, jakby badał. Potem zatrembitał długo, wrócił w kierunku buka. Łąka szalała radośnie, stół wrzał przystojnie lecz głośno. Trembitarz zerwał ofiarom maski, zdarł z nich zagnojone płachty, wskazał im palcem na jar. Gazda, ksiądz, Żyd i pan pobiegli posłusznie na dół, rzucili maski i płachty do jaru. Wrócili natychmiast, obstąpili kołem wysokiego pastucha. Łąka witała ich radośnie, poznawała aktorów.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/191
Ta strona została skorygowana.