Stary Skuluk odezwał się basem:
— Widzicie, co nasz Petrycio potrafi?
Wybawca pastuch — a był to Petrycio Siopeniuk, który po swojemu wskrzesił stary zwyczaj wiosenny — zdjął wysoką czapę ze słońcem, kiwał nią powoli, kłaniał się poważnie. Nie uśmiechał się, oglądał się surowo, jakby wypatrywał śladów Mar.
— Dziwo — westchnął Tanasij — kto u nas na Żabiem tak potrafi.
Foka dał znak, Wasyłyna krzyknęła przeraźliwie, wyrostki i dzieci zakrzątały się, i za chwilę beczki z piwem toczyły się od zagrody ku stołowi. Ugaszczano przede wszystkim aktorów, wyszukano też w zagrodzie tych młodzieńców, którzy odgrywali Mary.
Życzenia dla Maksyma, odpływ gości do domu, pieśń Ohyrka, przedstawienie Siopeniuka przenurtowały łąkę i stół. Porządek wichrzył się, jak kiedy nagły wiatr rozbije tymczasowe kopiczki siana, rozniesie je po łące, a potem toczy zmierzwioną falą, aż zgęszczą się smugami przy płocie. Tłum zgęścił się wokół stołu, na ławkach rozsiedli się w gęstym tłoku goście z łąki, wśród nich młodzież i kobiety, niedbale, jak kto chciał. Z rozłamanego ruchem koła księży i panów, ciemne sylwetki, jak rozsypane i uniesione powodzią szprychy, tonęły w barwnym tłumie. Gdy otworzono beczki, Maksym znów śpiewał wytrwale swe zaproszenie. Biegał za odchodzącymi, zawracał ich przynajmniej dla jednego chłodzącego łyku. Porządek wracał powoli, lecz ławki przy stole były natłoczone, a stół otoczony ściśniętą rzeszą. Znów powoli siadano na trawie tuż obok stołu.
Nader milkliwy, gruby i powolny proboszcz z Uścieryk, który bez przerwy siedział na swym miejscu, ze spóźnionym uznaniem obwieścił ciężkim głosem, odbijając każde słowo:
— Maksymie, i ja powiadam: daj Boże! Niech was święty Jurij chroni. Rewasz sumienny, rzetelny aż dziwo. Byleby — bez tych zabobonów.
Tanasij ożywił się w jednej chwili, fosznął jak smoła:
— Zabobony! Niechby wam tak nocą, lasami pilnować! Łomowice trzeszczą, któż wie, pod niedźwiedziem czy pod czor-