Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/193

Ta strona została skorygowana.

tem? Tobyście zobaczyli, jakie zabobony. Bronić się musi człek od Mar, od czorta, od końskiej głowy.
— Na miłość boską — zgodliwie błagał ksiądz Pasjonowicz — Tanasiju, nie psujcie.
Diak Kuryło współczując swemu proboszczowi wysunął żałośnie dolną wargę z niemym błaganiem.
— Któż psuje? — stawiał się Tanasij. — Księża rozpowiadają o cudach, ja nic, słucham, czasem wierzę, choć ani ksiądz nie widział cudów ani ja. Tutaj praktyczny człowiek podług rewaszu wylicza, a wy zaraz — „zabobony“.
Otoczony tłumem mołodyć stary kanonik Buraczyński pośpiesznie zapobiegł potyczkom:
— Zważcie sobie, Tanasiju, po co jest ksiądz. Ksiądz to policjant, chce czy nie. Widzieliście chyba, jak to bywa w Kosowie, kiedy przyjdą młodzi rekruci do poboru. Nie mają roboty, zbytkują, stają po uliczkach pod oknami, niby to chcą wybijać okna. I zaraz stary policjant — ten brodaty jak kacap — drepce z drewnianą szablą i wrzeszczy: „Nie wolno, odejść!“ Chłopcy pokazują staremu języki, idą w drugą uliczkę. Policjant za nimi, choćby do nocy. Z księdzem jeszcze gorzej, nieraz haukać musi do wiatru jak pies. Na gazdę się gniewajcie, nie na stróża. — Ksiądz śmiał się.
Ołenka Surbanowa spoglądała nań rozczulonym wzrokiem, mołodycie śmiały się chórem wraz ze starym księdzem. Tanasij kończył swoje:
— Są cuda potrzebne i są niepotrzebne. Potrzebne to takie, jak nasz Jezus luby chlebem karmił ludzi, to nie z człowieka, to z Boga. A niepotrzebne — mnie nikt nie nabierze — hm, a nie chcę mówić, usłyszy któryś święty, obrazi się. Niech się bawią, a niechaj też robią potrzebne. Kiedy Żydzi kamienowali męczennika Stefana, w całym Rusałymie nie znalazł się taki cudotwórca, aby kamienie w chleb zamieniał. Miałby bidak na cały rok. Mnie nikt...
Maksym obchodził stół, nalewał piwa kanonikowi, śmiał się także.
— Nie daj Hospody, mój jegomość, abym ja się na gazdę sierdził. I nie zamierzam się na okna, tylko, wiecie, z gadaniem to zawsze tak. Ze spodu wynosi na wierzch jak woda, i z tego męty.
Pan Jakobènc, który także nie opuścił swego miejsca, mlasnął językiem i znów zaprotestował, rozciągając słowa jak gdyby w wyścigu powolności: