nony ugrzęzną w błocie. A wtedy Dobosz krzyknie na narody, zatrembita i nagle...
Stary kanonik wzruszył ramionami:
— Któż go widział? Ja nie i wy na pewno nie.
— Las go widział, a ja widziałem las. Tam koło skarbów na Kiedrowatym. Doboszowy las o wschodzie słońca: pałasze i bardki złote, rohatyny miedziane, pancerze i skrzydła. Cała swoboda słonkowa — a potem to znikło. Gdybyż to słowo znać — westchnął Tanasij.
Mykieta Gotycz ośmielił się raz jeszcze:
— Nie pogniewajcie się na mnie, gazdo, i ja coś powiem.
— Mów swobodnie, wykładaj na stół — zachęcał Tanasij.
— Bogacz — mówił Mykieta — syty, przeto łakomy tych Doboszowych bajek, tych skarbów. Ciągle mu trembitają, a biedny na to głuchy.
— Biedny czy bogaty — przerwał opryskliwie Tanasij — który w strachu portkami trzęsie, ten głuchy.
— Bogaty — ciągnął spokojnie Mykieta — o jutro się nie kłopoce, z bujności będzie trembitać, a biedny co? ma głowę nadstawiać!? Posłuchajcie, jak to było naprawdę z moim ojcem. Puszcza słabo karmi, zanim przyszły butyny, zarobków nie było żadnych. I stary Szumej nieraz tam coś podarował, to cieliczkę, to owcę, to kożuch, to beczkę bryndzy. Ojciec chciał mu jakoś odsłużyć. „Dobrze — powiada Szumej — chodź ze mną na polowanie.“ Cóż robić? Szumej niósł strzelbę, miał pistolety i bardki za pasem. Ojciec niósł mu rohatynę i miał swoją bardę leśną. I było tak: niedźwiedź w ucieczce już w gęstwinie dostał od Szumeja kulkę. Wściekł się, stanął dęba i wrócił do nich. A Szumej: „Nykoło, dawaj rohatynę, a sam od wypadku nabij mi strzelbę. Mnie do fajki korci.“ Zakurzył fajkę, stanął z rohatyną. Niedźwiedź tuż-tuż, na ojca sunie, nie na Szumeja. Ojcu ręce się trzęsą, gdzież mu do nabijania, upuścił strzelbę. Szumej sklął groźnie, piorunem, ojcu pod nosem, niedźwiedzia rohatyną prosto w serce. Kurzy dalej, spluwa i śmieje się: „Oj, ty Nykoło, daj się wypchać niebogo, ze strzelbą w ręku portkami trzęsiesz?“ A ojciec: „Wy Szumej i wy pan watażko, gdzież mnie do was.“ Macie. A taki sam wypadek ja miałem z panami. Stary dziedzic nie poluje,