Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/209

Ta strona została skorygowana.

— Tak, tak, miastowym panom czy majstrom w to graj, aby im się tacy na służbę wieczną zapisali.
— Graj nie graj — odpierał coraz śmielej Mykieta. — Jak my ich, tak samo oni nas potrzebują, jeszcze więcej. Do miasta za nic nie pójdę, a do mnie przyjeżdżają. Nikomu się zanadto nie kłaniam. I macie cuda.
Ośmielony ksiądz wikary potakiwał żywo:
— Całkiem rozsądnie! Za dużo gadanych cudów, to niezdrowo. Tylko Kościół święty ma klucz od cudów. Od kiedy przyjechałem, wciąż mi tu brzęczą w uszach: diabły, czary, prywatne cuda —
Wam ktoś u nas pokazywał cuda? — cedził Tanasij wzgardliwie.
— Tego by jeszcze brakło — żachnął się młody ksiądz — i tak już nasłuchałem się za dużo, a na dobitek swoboda, podburzanie, w głowach skarby, rozboje, potem za to kary, i słusznie. Widocznie za mało karzą...
Tanasij uderzył się po pistoletach, zamilkł niesamowicie. Stary kanonik uspokajał wikarego:
— Ależ bracie, wygadają się przy piwie, piwo wywietrzeje.
Ksiądz wikary, nie zwracając już uwagi na Tanasija spojrzał badawczo na kanonika. Posmutniał i szepnął:
— Uczyć się tyle, borykać się z ciemnotą, a potem ulegać?
Kanonik wstał, nagłym ruchem objął młodszego księdza za plecy. Odparł ciepło:
— Uczmy się jeszcze, uczmy ciągle, aż się rozjaśni... — Zaśmiał się głośno.