Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/21

Ta strona została skorygowana.

jasność dnia, srebrnymi popiołami cienia gasiły gorąco. Zielone koniki, różowe terkotki, tłuste błyszczące świerszcze wybałuszyły oczy, wystawiły języki z trawy. Ochłonęły, zaterkotały szeroko potoczyście: — „Hospod w lesie“. — Od nich wszelką trawę zgiełk rozdygotał zielono-różowy. Potem i one zamilkły. Południowali wszyscy, gazdowie wraz z mniejszą i większą chudobą. Hospod nie budził śpiących. Snuł się sam po lesie. Rąk nie przykładał nigdzie, zostawił to pracownikom. Nie celebrował nabożeństwa, zostawił to sługom. Wzdychał nad zeschłymi malinami, brodą zieloną kiwał nad wilczą jagodą, nad jej szponiastym listowiem, nad jej splamionym krwią kwieciem. Załamał dłonie nad rumowiskiem paproci. Nad ich łanem ściętym przez mrozy, stratowanym przez śniegi, wygasłym, strupieszałym. Rozmarszczył się przy kępie młodej trawki, zamruczał przy gnieździe trzmieli, zaświstał w gałęziach beztrosko. Zachichotał ni to starczo ni dziecińsko przy strumyku. —
Hospod na niebie mocarz ognisty, a tutaj gość leśny. A przecie odnalazł w głębi jaru w mroku, w sercu leśnego wodopoju skrytkę zatajonej wiedzy. Stare wodorosty zasłaniały ją pleśnią zieloną, grubymi kożuchami jak mogły. Przez szpary ich dostrzegł ma dnie swoje prawe oblicze, swój obraz ognisty. Zielonymi nitkami zbiegły się doń drżące tłumy dziatwy wodorostów. Obejmowały obraz czule. Obraz był dobry, najcichszy lud go zachował.
A wciąż z góry, od koron bukowych, w powiewach dzwoniły liściaste chóry światła: „Chodźcie południować! chodźcie, tu wszyscy!“
Czy człowiek, czy chudoba, czy ptak śpiewający, czy chrząszcz zielony — każdy odnalazł tu swoje.
Na wyżynach i wierchowinach stały lasy smerekowe ciemne, głuche, cierpliwe. Lecz już we wnętrzach pni syczała żywica. Krążyła, kipiała, tryskała czerwienią młodych szyszek. Gorące świece i pochodnie szyszek zapalały się coraz dalej, coraz wyżej aż pod skały, urwiska i śniegi.
Pieśń o tym stara wiosenna: „Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki!“
Z Szumejowej kiczery widać na kilka stron. Na prawo w górze Czarna Rzeka na pianie czarno-zielonej niosła białe wytworne wianuszki śniegu porwanego ze szczytów. Misterne kółka, plecionki, koszyczki i dziwa lodowe, lodowe ptaszyska, lodowe łabędzie. Kołysały się na falach, hasały, mknęły w dół.