ludzi, co poumierali, tak ich lubicie, że wam wspominać ciężko.
— Od rzeczy mówisz, Foka, niby to uczysz się, a widzę nigdy się nie nauczysz. Gdyby już wszyscy szczęśliwie minęli się, poumierali, to tak bym ich pokochał, że joj! Byłbym na wpół taki święty jak nasz Hospod, słodki Jezus. Ale na nieszczęście żyją dalej. Nikogo nie lubię, chyba tyle co stary buhaj, brahy sobie pochłepcze, liże kogo zechce, a potem zaraz na rogi.
— Księdza Buraczyńskiego to naprawdę lubicie.
— Księdzu potrzebne moje miłowanie? Aby go buhaj stary jęzorem oblizywał? Ja chleb też lubię i zjadam, nawet to kiepskie piwo lubię i żłopię. Z księdza zostały już same kosteczki, to z tego lubienia. Papa-rymskij poda go na świętego. A dużo skorzysta biedak, taki obgryziony. Dajcie już spokój z lubieniem! Człowiek tyle lubi drugiego, aby go na targu sprzedać. Od miłowania jest Bóg święty i Jego łaska, to cud.
Duwyd westchnął:
— To przykro, cóż zrobić, a za to was wszyscy lubią, nie możecie narzekać.
— Nie narzekam, może lubią, bo nie widzieli fajniejszego. Z daleka padlinę słabo czuć, a w dymie smród się przewędzi. Niech sobie lubią. Co mnie do tego? A niech każdy dobrze do sumienia zagląda.
— Któż by was nie lubił — wołał Poperecznyk — wy na całe Żabie Salomon najsławniejszy.
— Mnie nikt nie zdurzy ani nie odurzy, cóż to za Rusałym, kiedy taki Salomon?! Rabin z Kut jeszcze sławniejszy, Boka zrobił, a także do chrzanu.
— Jak możecie tak mówić? — ujął się grzecznie Foka — dla Żydów on sławny i to jakoś —
— Sławny czy nie-sławny, co dla mnie Żyd, ksiądz czy pan?! Wiem co mówię! Balszem ten nasz z Jasienowa także był Żydem, a z innego wydoju. Każdy to wie dokładnie i tutaj, a na Riczce Diduszkowej jeszcze lepiej, od Fedieczka tego co pomagał rabinowi, a z moim ojcem był kumem. Niech mi ktoś coś powie przeciw Balszemowi! Ten miał łaskę u Boga, ludzi z gliny nie lepił ani ze słów, ani z rachunków. Widział na wskroś, a kochał wszystkich. Dlatego z największym watażkiem, z Doboszem, żył w przyjaźni. Był swobodny, rozumiesz? Wieczorem martwił się troszeczkę, pewnie i jemu już dojedli. Na noc uciekał do Boga, a rankiem wstawał nowiutki. Co ran-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/224
Ta strona została skorygowana.