ka wiosna — to cud! Nikogo nie bał się, nikogo nie potrzebował i Boka nie trzymał. Ludzie usługiwali mu z ochoty, człowiek był. No co? Zatkało ciebie, Duwyd?
Znużony Duwyd poddał się smętkowi.
— Nie zatkało, Tanasiju, a co tu mówić? Tego jeszcze w świecie nie bywało: przez cały dzień pouczacie księży o chrześcijańskiej wierze, a teraz Żyda o rabinach. Chcecie, to wam odpowiem. Największy ze wszystkich rabinów w pobratymstwie z najstraszniejszym watażkiem — to w porządku. Rabin swobodny i watażko swobodny, ten na biało, tamten na czarno, rabin żyje z jałmużny, watażko z rozboju... Był taki rabin, co zapomniał ożenić się, a inny zapomniał żonę gdzieś po drodze, a watażko co popatrzy na kobietę, to zaraz zapomni, że to cudza żona. I z tego ma być tachles? Rodzina? Porządek? Kto ma robotę, rodzinę, temu swoboda nie w głowie, broń nas Boże.
— A przedtem sam przyznałeś, że jesteś trochę swobodny.
— Muszę! mam dzieci, żonę, boję się tego świata, wykręcam się od przepisów, dlatego jestem troszeczkę łajdak. To przykro, wierzajcie mi, a inny nie tak samo?
Tanasij rozkrzyczał się:
— Nie! Ja dlategom zdatny na łajdaka największego, bo nikogo nie lubię. A ja przeciw strachowi. Ja przeciw czortu, ja przeciw Bidzie — kurwie tego świata, ja przeciw wszystkim. I jutro do szubienicy gotów, to prawda! I gdyby to pomagało, to byłby ze mnie człowiek prawdziwy. Sam siebie tym durzę, a co mi z tego?
— Tanasiju — ucieszył się Duwyd — wy wciąż mówicie, że was nikt nie zdurzy, ani nie odurzy.
Tanasij ściszył głos, kiwał głową.
— Tak, mój synku, nikt mnie nie zdurzy. Cóż z tego, kiedy jest jeden taki oszukaniec wielki, co mnie wciąż durzy — to ja sam. Któż mnie od takiego obroni? Chyba Łaska Boża. — Tanasij zamilkł, opuścił głowę.
Parność dławiła, już i piwo przestało chłodzić. Ze wszystkich stron nieba, od zachodu, południa i północy gromy dawały sobie mrukliwe ważkie znaki. Duwyd oglądał uważnie Tanasija.
— Co z wami, Tanasiju? Widzicie? Z takiego gadania same smutki. To nie nasze interesa, od tego są rabini, księża, trzeba im zapłacić i słuchać. I święte słowa pana Jakobenca:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/225
Ta strona została skorygowana.