Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/227

Ta strona została skorygowana.



XVIII. PAN JAKOBÈNC PRZEMÓWIŁ

Stół i łąka trwały w milczeniu. Ściśnięty gęstwą chmur i zmierzchem świat ponurzył się w trwożnej ciszy przed burzą. Foka usiłował podtrzymać rozmowę:
— Panie kupiec — zwrócił się do Jakobenca — zgoda, u nas nieraz gadają dużo. To już tak jedno z drugiego. W połoninach przez pół roku pilnują języka. Tam bardzo samotnie, z tego niesamowicie. Można by krzykiem Marę jakąś zbudzić. Spętają mocno konia, aby się nie podepchał wilkowi w gardło. A przyjdzie który między ludzi na świętowanie — hajda! Konia na pastwisko, niech bryka. Rozluźnia język. To zrozumcie i wybaczcie.
Pan Jakobènc otworzył usta, potem machnął ręką, a Foka ciągnął cierpliwie i ujmująco jak zazwyczaj:
— Panie Jakobènc! Uhonorowaliście nas w dniu dzisiejszym, przeto i wy opowiedzcie nam coś o wielkim świecie. Debrecen u was w kieszeni, Turcja i Francja też. Słychać, że nawet do cesarza wasz towar idzie. Pouczcie przynajmniej od święta.
Chochlik z oczu pana Jakobenca błysnął i poprawił się mocno na siodle. Po czym pan Jakobènc oglądał nos starannie i dmuchnął w nos. Ciągnął tak powoli, jak gdyby słowo od słowa wzięło rozbrat, jak gdyby każde było samotne.
— Pouczyć? ha, niech to wam będzie moja nauka: odwrotnie!
— Cóż takiego odwrotnie? —
Pan Jakobènc pośpieszył się odrobinę, lecz powolnością wciąż wystawiał słuchaczy na próbę najwyższej cierpliwości.
— W połoninach rozpętać, wykrzyczeć się do ciszy, a w domu spętać.
— Jakżeż? Z gośćmi zamilknąć?
— Przy obcych. Podsłuchają, zdradzą, taj już.
— Goście to swoi, w gościnie nawet czort swój.
Pan Jakobènc odpowiadał niechętnie: