Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

— Swoi to nic, i tak nie rozumieją. A goście? Przecedzić! Rachunek! W słowach najwięcej. Nauczyć się, taj już.
— Jakżeż się uczyć? Uczymy się właśnie, od gości, od panów mądrych, od Żydów, czyż to nie dobrze?
Pan Jakobènc uśmiechnął się cierpliwie.
— Panowie — mądrzy? — tak. Na wystawę do Wiednia. Żyd — mądry? póki między wami się kręci, a odskoczy troszkę — przepadł. Chyba... — Pan Jakobènc kichnął głośno i zamilkł.
— Chyba co, panie Jakobènc?
— Chyba odskoczy od swoich cudów — do innych.
— Do innych cudów?
Pan Jakobènc pominął pytanie.
— Jedźcie do Kut, kto tam był, już mu w głowie jaśniej.
— Bywałem w Kutach, tam wesoło, prawda, a od czegóż jaśniej niż gdzie indziej?
— Od tego co najciemniejsze — cedził pan Jakobènc.
Foka podszedł, przysiadł się na skraju ławki obok pana Jakobenca.
— Wybaczcie, panie Jakobènc, jakżeż to rozumieć?
Pan Jakobènc spojrzał uważnie.
— Nie przeczę, Foko, bywacie w Kutach, bywaliście też w świecie, wyście chętny. A główna nauka nawet się wam nie przyśniła.
— Jakaż to, panie Jakobènc?
— Główny smutek.
— Smutek? nie słyszałem nigdy.
— Usłyszeć trudno, cieniej piszczy niż mucha w lepie.
— A któż go usłyszy?
Pan Jakobènc westchnął.
— U nas w Kutach kiedy dziecko urodzi się i ono trochę smutne. I my się nie cieszymy. Tyle dobrego, że Ormianin.
— Mnie od Kut nie smutno — odpowiadał Foka — przeciwnie. Ani nikomu. I dziad mój bywał w Kutach i to na darabach z całym junactwem. Przywiózł dużo pieniędzy. Nie rachował, a śmiał się ciągle.
Pan Jakobènc przechylił się z uwagą.
— Naprawdę? A skądże wziął pieniądze?
— Z kasy cesarskiej, po prawdzie od Ormian także. Sami ładowali mu na konie. Dukatów miał pełną baryłkę.
Pan Jakobènc wydął wargi.
— I cóż z tym zrobił?