I mysz nie prześlizgnie się i kot się nie wdrapie. Swoboda. Setka lat, dwie setki, swoboda kapie spod Araratu. Już dziesięć setek lat — swoboda szumi. I drugi tysiąc lat i trzeci tysiąc. Szumi to szumi, górskie królestwo pierwsze na świecie. Pierwsi rycerze, pierwsi panowie, pierwsi chrześcijanie. Zacni, uczeni, możni a zawsze grzeczni. Różnych przybłędów z trawy przygarnęli i pozwolili im osiąść pod bokiem. Z daleka do nich królowie, król Persji, mocarz z Carogrodu szlą list za listem: „My przyjaciele na wieki.“ Swoboda, swoboda, gościnność, gościnność, kościoły, książki, pieśni, zabawy — — A gdzież rachunek? To nie dla nas. Liczyli na Boga i na cuda, bardzo — A na rachunek? — to nam nie wypada. Za dobrze im było, zwady, pojedynki, przeciw zamkowi zamek, przeciw dworowi dwór, między sobą tak po junacku i po rycersku rąbali się, zawsze honorowi, zabawą się kończy, a coraz więcej zwad. Z trawy wrogowie wywąchali wszystko i wpadli na nich. Nasi junacy zbudzili się nagle, trochę za późno — o tysiąc lat. Ze skał się długo opierali wszystkim. Nawet gdy przemógł który, znów go zrzucili ze skał, aż powinęła im się raz noga. Końscy złodzieje, rojami, hordami z traw wyskoczyli, naszym do gardła i na powróz. W mig opuścili ich przyjaciele, Bóg najprędzej. Pobratymi zobaczyli, że już po nich: „O fe, Armenio, tak nie można, wszystko dla Turków? Nam też daj twej skóry.“ Złupili do współki z Turkami. Podług rachunku nas niszczyli, a teraz także. Potop! I gdzież my teraz? Tu, na wolności, wolno spoglądać nam na wschód słońca, patrzeć jak palą się góry Ararat — — Macie naukę, słuchajcie ludzie, ja wam źle nie życzę. Na gwałt potrzebny rachunek, od zaraz, od dziś, od wczoraj. Potop nad głową, taj już.
Jak fala od fali rozszerzało się w zmierzchu kiwanie głów, także trawy zakiwały się od wiatru, a drzewa wtórowały. Pan Jakobènc huknął nieoczekiwanie jak główny pasterz: „Bo czy wy wiecie co się stało?“ — Niewyraźny, trwożliwy szmer przeleciał przez tłum. Pan Jakobènc powtórzył:
— A czy wy wiecie, co się stało? Świat przemądrzał, że cud! Na cztery piętra podskoczył. Ja sam bardzo mądry, taki mądry, że nieraz lęk mnie chwyta przed moją mądrością, a przecie czasem gębę rozdziawię. A wy co? Niedobite owce. Wy gdzie? Na krajuszku świata, co tu mówić, nad przepaścią.
Pan Jakobènc rozsiadł się jeszcze wygodniej, kichnął prędko, a mówił jeszcze powolniej:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/233
Ta strona została skorygowana.