Migotały świece w mrocznej cerkwi, migotał po wodach i rosach budzący się dzień. Krzątały się tu i tam żywe istoty, aby przyjąć nowo ochrzczone dziecko. Krople chrztu, krople świateł, krople istot, związki, pobratymstwa tkały się wokół nowego życia.
Spory zastęp konny, poruszający się nader powoli od cerkwi nad rzeką dojeżdżał ku górze, ku zagrodzie. Wszystkie konie orszaku ustrojone wiechami kiedryny, świeżymi wiankami, żółtymi jurienkami, wstążkami czerwonymi i zielonymi. Przodem jechały jedna za drugą obie kumy, stara Kateryna z dzieckiem owiniętym zwojami płócien, tuż za nią młodziutka Ołenka Surbanowa. Na koniu Kateryny jaśniały trzy rzędy pszennych kołaczy, na kołaczach dymiły jeszcze resztki wypalonych świec woskowych. Stara kuma nieustannie dymiła długą krętą fajkę, młoda bez przerwy szeptem świegotała, jak ptaki budzące się o świcie. Co chwila zaglądały do dziecka. Kateryna znad fajki, Ołenka wychylając się naprzód z konia. Nieco dalej kołatali się na koniach obaj ojcowie chrzestni, stary gazda Tanasij z Ilci i młody pan, dziedzic z Krzyworówni. Za nimi, sporym ogonem, wszyscy konno, ciągnęli się gazdowie, liczni księża i goście miastowi z różnych stanów.
Niektórzy z gości, od kiedy wsadzono ich na konie, otwierali oczy rozmaicie: nieufnie, ze zdziwieniem, z uznaniem. Nie oni pierwsi. Już wówczas, a później jeszcze częściej, także znawcy różnego kalibru otwierali oczy na końskie istoty rodem z gór. Szukali dla nich potem, przeważnie we własnych głowach, rodowodów fantazyjnych, głównie wschodnich, wywodząc je to od zdziczałych koni wysokiego chowu, arabskich czy tureckich, to znów od koni dzikich, tarpanów stepowych, mongolskich czy innych. Jadący od cerkwi gospodarze nie przeczuwali tych wywodów, inaczej nie wleźliby dziecka do chrztu konno, a goście zwłaszcza tacy, którzy w życiu nie siedzieli na koniu, nie daliby się może nieść bez troski i bez wodzów po stromych i śliskich ścieżkach wiosennych. Tymczasem jedynym koniem, który potrzebował kierownictwa i opieki, był osiodłany w nowiutkie skórzane siodło starannie utrzymany rosły gniadosz anglo-arabski, na którym jechał dziedzic. Przeprowadzał go przez zalane wodą przeskoczki, przez ilaste osypiska i zaroszone stoki, przebrany od święta w uguzikowaną liberię, młody chłop dolski — Semen, ze smętną troską na twarzy. Gniadosz, nie stworzony do górskich bezdroży, to dziwił się i płoszył niepotrzebnie, to lekkomyślnie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/24
Ta strona została skorygowana.