poradnik dla królów, książąt, ministrów, urzędów i policjantów. Jak truć bez fatygi, sztudernie, a tak uczenie, aby nikt nie poznał i aby lekarz od razu mógł wypisać świadectwo, na jaką chorobę zmarł otruty. Na okładce rysuneczek bagatelny: dzieci bawią się w piasku. A druga książka: „Biblia ludu czyli największe łajdactwo dla największej liczby łajdaków“, na okładce narysowane chleby rozmnożone jak w Ewangelii, chleby bez końca. I trzecia książeczka nazywa się: „Smar bez konkurencji“, jak przekupywać urzędników, namiestników, ministrów i prezydentów. Im wyżej, tym trudniej i tym kosztowniej. Podręcznik dla przekupujących i przekupionych, aby życie było łatwiejsze. I rysuneczek też, kółko się kręci, a pod nim napis mądry: „Kto smaruje, ten jedzie“. Czytałem i czytam. A czyż ktoś wie, czy kto słyszał, co to jest Matenadaràn? Gdzież większe cuda?! Matenadaràn! — tysiąc rękopisów! Matenadaràn! — dwieście tysięcy starych dokumentów. Nam nawet greka niepotrzebna. U nas siedmiu mędrców: Sokrates, Plato i ten trzeci (pan wytłumaczy, panie dziedzicu), od dawna po ormiańsku wszystko, od tysiąca lat. Panie dziedzicu, gdyby pan zobaczył księgi tysiącletnie, oślepią pana, jak świece w ołtarzach —
— Tak, tak, — potwierdził dziedzic — to znane, to się nazywa iluminacja.
— Iluminacja, mój dobrodzieju! U nas we wszystkim iluminacja. W oczach i w głowie, w sercu i w mowie. Mówicie „oczy, dobre oczy“. Gdzież takie oczy ciepłe i wierne? Mówicie „słowo, gdyby znać słowo“. Gdzież takie słowo, mocne, serdeczne, stalowe a grzeczne! Iluminacja... Gdzie przyszli nasi, Carogród czy Polska, Wiedeń, Wenecja czy Francja, wszędzie wraz z nimi — iluminacja. I cóż z tego? —
Głowy zastygły, znów wiatr uderzył, zaszumiały trawy, lasy i kiczery, widzialni i niewidzialni słuchacze zakiwali się słuchając pana Jakobenca.
— I cóż z tego? — powtórzył głośniej pan Jakobènc. Odpowiadał sam sobie, to dławiąc się słowami, to odbijając je zawzięcie. — Łajdacki, przemądrzały świat, tam wysoko na sam wierchuszek się wdrapał. Matenadaràn — skarby w skałach dzwonią. To dopiero trembita święta. Matenadaràn — a świat cóż na to: Ze swego czubka, stamtąd z góry kicha na nas a kicha — pan Jakobènc zadyszał się. — A zresztą — wytchnął — to się nie da zrozumieć, to strasznie głęboko idzie, strasznie wielkiej nauki potrzeba, taj już.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/240
Ta strona została skorygowana.