Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

— Cuda — mruknął Tanasij.
Pan Jakobènc znieruchomiał, żuł tabakę zgrzytając zębami, oczy błysnęły raz jeszcze jak topiel, która zamknęła się nad topielcem. Wycedził półgłosem mściwie:
— Oj cuda, Tanasiju. A szlag by ich trafił z ich mądrymi cudami! I trafi, taj już. — Wyprostował się, mówił powoli, z troską. — A czemuż ja tak? Ja was przecież lubię, was Szumeje, was Tanasije, was Skuluki i inni. Czemuż bym nie miał was lubić? Pilnować was nie trzeba, słowo macie i rękę też. Capy wasze świecą się, skóra śliczna aż szkoda sprzedawać. O pieniądze mnie nie nudzicie, bo mnie znacie. Toż mówię wam jak swoim: to już nad głowami wisi, ratujcie się... A czyż ja sam? — Pan Jakobènc zaciął się i zamilkł.