zem z nimi wolne narody. Niech ich wszystkich szlag trafi, taj już! Ja twardy. A jakżeż nie widzieć, że świat może się tylko pogorszyć. To wynika z rachunku.
— Z jakiegoż rachunku, na miłość boską!
— Proszę przeczytać historię Armenii, to warto. Około roku czterechsetnego był złoty wiek w Armenii: budowle, oświata, książki, iluminacja. Sześćset lat później, to jest około roku tysiąc sto, srebrny wiek, trochę lichszy, ale jeszcze jaki taki. Obliczmy teraz: sześćset lat później, to jest około roku tysiąc siedemset — blaszany wiek, a jeszcze sześćset lat później — sama glina.
— Jeśli tak, to smutne, ale to może odnosi się tylko do jednego narodu.
— Najakuratniej. Mądry świat nie taki powolny. Nie odczeka sześciuset lat, już od dawna zagalopował do błota. Postęp okropny, a dalej, pięćdziesiąt lat nie minęło i już w dymie. Dymowa epoka. Niedługo czekać — pan Jakobènc przerwał, szukał tabakierki.
— Na co czekać jeszcze?
— Wiatr powieje i w ogóle nic nie zostanie, tylko ciemność.
— A przecież pan sam twierdzi, że wszystko powraca, a nie tylko do ciemności leci.
— Może powraca jak dzień, a ktoś przecie musi ogrzać świat i posmarować. Może posmaruje? Nie bardzo w to wierzę, my nie doczekamy. Tymczasem — jest tak, jak Tanasij rozpowiada o tej diablicy nieprzyzwoitej, tylko po co mówić.
— W tych czarnych górach — zaśmiał się wikary — jak widzę, niemało czcicieli szatana i ciemności.
Pan Jakobènc chrząknął niecierpliwie:
— Tego by jeszcze brakowało, aby paragrafy kościelne straszyły nas tym jakimś durnym szatanem. To przynajmniej minęło. Choć kto wie? — nie mój interes.
— Mówimy nie o szatanach tylko o ludziach — naprowadzał spokojnie dziedzic — nie o tym co było, tylko o konstytucji, o tym co realne.
— A któreż to realne, panie dobrodzieju, to sprzed czterech lat, z powstania, czy to co za cztery lata będzie? Pan sam wie najlepiej, jak teraz w naszej cesarskiej Galicji śmieją się z powstańców jak z pajaców w cyrku. Wczoraj jeszcze szu-szu, a dzisiaj niejeden powstaniec przed śmiechem chowa się do wody. A za cztery lata? Ja się nie śmieję. I nas roz-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/248
Ta strona została skorygowana.