Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/251

Ta strona została skorygowana.

— Nie bój się, bracie, polityka taka sama i za sto lat i za tysiąc także. Może nie, panie Jakobènc?
— Akuratnie powiedziane — przyznał pan Jakobènc — widzicie teraz sami, małe w wielkim, wielkie w małym, a wciąż to samo, taj już.
Pierwszy piorun rozłamał niebo, rozdarł ołowiane pierzyny chmur, wyrwał z ich wnętrza miękki chłód i cisnął go płatami na ziemię. Grom potoczył się zuchowatą kawalkadą. Świeży powiew z zasobów chmur orzeźwił wszystkich, oswobodził od duszności. Tanasij zerwał się nagle. Ku zdziwieniu wszystkich zatańczył i klaszcząc w dłonie zaśpiewał pieśń węgierską, skandowaną tętentem końskim i chrzęstem szabel.
„Sej-haj! Kis Komàrom — nagy Komàrom, nagy Komàrom — kis Komàrom.“[1]
I huknął jak gdyby chciał przygłuszyć toczący się grom.
— Widzę już, luby panie Jakobènc, i wiem. Dwadzieścia lat temu zbuntowani Madiary to śpiewali, a teraz dopiero zrozumiałem. Cały świat to tylko troszkę większe Żabie. I łajdaki na górze i skarby w skałach i tak samo zakręcony — Tanasij krzyczał coraz głośniej. — I stracone wszystko, nie ma gdzie się schronić, a kto by się spieszył?! Tańcz sobie tędy i owędy! A dawniej myślałem sobie, że tam daleko, w wielkim świecie, ludzie szczęśliwi. I was, panie Jakobènc, na Wschód niesie do waszej Wormenii, a przyniosło z tyłu od Zachodu na Żabie, na Jasienowo, i wy z nami.
Ściemniło się zupełnie, a pan Jakobènc rozjaśnił się. Twarzy nie było widać, lecz głos, wbrew chłodowi, pocieplał i błyskał. Mówił z przerwami, jak gdyby przypływ ciepła zatapiał słowa:
— Naj-akurat-niej — Tana-siju... Ja tam, skąd ruszyłem... Mnie — z wami — dobrze! Ja was — lubię. Po co mi mądrzy? Ja sam mądry. Dzieci nie mam, a z wami dobrze. Dlatego tak — ot po przyjaźni — pouczam. I to jeszcze źle mówię: ja was tak proszę: „Uczcie się, ale nie aby do łajdaków się przylepić, tylko aby od łajdaków się odczepić.“ Dzieci to szczęście, niech brykają, cielęta też... A ktoś musi pilnować, słuchać smutku po nocy. Choć kilku, choć jeden, taj już!

Wiatr zawył, deszcz lunął nagle. Maksym ujął pod ręce pana Jakobenca i dziedzica, a Matij Duwyda i wikarego, aby nie obeznani z terenem nie potknęli się w ciemności. Zmykali jak

  1. Małe Komarno — Wielkie Komarno, Wielkie Komarno — Małe Komarno.