rano wstał, szklankę wódki łyknie i tak z ambony sypie, że ludzie się popłaczą. To nie każdemu dane. Dawniej jegomość nieraz mnie się radził, ja ludzi znam, ja już wiem. Narobię się, zmęczona, zmęczona, już zasypiam, a tu grzechy ludzkie i kazania na karku. Teraz pan Konik pomaga. Zawsze u nas na kolacji w sobotę, a taki dziwak, nie chce jeść. Ale ja nie pytam, nabiorę mu pełny talerz, krzyknę, i już je ze strachu. Gdybyście wiedzieli, jak on się zna na gotowaniu, takiego jeszcze nie widziałam. Drugich by karmił, a sam nie do jedzenia. Czekaj, ale to niedobrze z tym spirytusem, u was pomieszają. Dałam raz Marijce Jurotczaczce, powiada, że zaszkodziło. Słowo do słowa, pokazuje się, że wypiła zamiast nacierać. Sama przybiegnę jutro, przyniosę wszystko, spirytus, pigułki, lewatywę, numery z senika. I konfitury też. Do nacierania potrzebna siła, ja krowy zawsze sama nacieram. Czarna Łasunia ledwie dyszała, tak ją nacierałam, że stękała bidula. No i już zaprasowana.
Księdzowa mówiła bez ustanku, mówiła o sprawach nieba i ziemi, kościoła i rodziny, domu i stajni. Czas mijał. Tymczasem ściemniło się, błyskało, dały się słyszeć grzmoty, deszcz szumiał i dzwonił o szyby. Zmęczona Kałyna zasnęła. Zbudzona grzmotami ocknęła się z drzemki. Izba pogrążyła się w mroku i w szumie. Pocieszenia księdzowej nie odniosły skutku, Kałyna płakała. Wtem wszedł Foka. Kałyna rozjaśniła się w uśmiechu, patrzyli na siebie długo. Świat zatrzymał się. Błyskawice rozjaśniały szczęśliwie zastygłe uśmiechy. Nawet księdzowa zamilkła.
Pukano do izby. Weszli obaj ojcowie chrzestni, Tanasij w serdaku i dziedzic w płaszczu. Przyszli po dziecko, by według zwyczaju wynieść je na pierwszy deszcz wiosenny. Księdzowa ożywiła się ponad wszelką miarę. Szastała się po izbie, komenderowała, zawinęła dziecko w grube płótno, ubrała prochownik.
Tymczasem Tanasij hałasował ganiąc żartobliwie Kałynę:
— Cóż to za moda nowa, cały świat świętuje, a ty główna — cherlasz. Gdyby nie święto, powiedziałbym, że święto psujesz. Mam lat dość, a czy widziałaś, abym się wylegiwał?
— Opamiętajcie się, Tanaseńku — wołała księdzowa — to poród, rodziliście kiedy?
— Wielka sztuka! Slipenczuczka, ta z wierchu, z Tarnoczki, czworaczki urodziła, biegnąc ze wsi na górę. Każde na jednym
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/256
Ta strona została skorygowana.