Tysiące koni niebieskich kołysało się, dudniło. Piętrzyły się, wałowały się zarodnie, zapładniały ziemię.
Pierwszy deszcz wiosenny. Tysiące strun deszczowych rozciągnęło się nad ziemią. Trawa ssała mannę, liście chłeptały deszcz, zieleń łowiła skarby niebieskie. Polami bulgotały i szumiały spore ruczaje. Chudoba w wyścigu uciekała z pola. Za bydłem wyłaniały się w blaskach błyskawic i znikały w mroku postacie ludzkie. Wśród nich poznał dziedzic Maksyma. W podskokach młodzieńczych, ba, chłopięcych biegł za krowami, okrążał je zabiegając drogę, aby przerażone burzą nie zbłądziły, aby nie wpadły do jaru lub do któregoś z wezbranych strumieni. Bardziej od Maksyma spóźniły się młode pary, niekoniecznie małżeńskie, które przed wyruszeniem mężczyzn w połoninę żegnały się po jarach i zaroślach. Deszcz je wypłoszył, błyskawice je zdradzały, lecz ciemność znów kryła wiernie. Chichoty, piski i wesołe przekleństwa nie dały się przygłuszyć gromom. Śpiewanki odpowiadały jedna drugiej, przebijając się przez burzę.
Wyjszow byczok u płaiczok, taj porykujuczy
Ide bidnie u połonynku tak nakazujuczy.[1]
Dziewczyna odpowiadała przez szum deszczu:
Izhadaj mie, myj myłeńkij, chocz razok na dnynu,
A ja tebe izhadaju sim raz na hodynu.[2]
Ojcowie chrzestni wraz z księdzem, z Foką i ze skrzypkiem Gaweciem stanęli z dzieckiem nie pod dachem, lecz poniżej buków wśród pełnej ulewy. W nieprzebitej ciemności błyskawice rozświetlały białe płótno z dzieckiem, wskazywały im drogę. Tanasij trzymając dziecko, powoli, a donośnie modlił się pół śpiewając, pół mówiąc:
Lej deszczyku, lej, lej, lej,
Cebrem, wiadrem, doniczką,
Na wszechziele-paszniczkę!
Deszczu-wodyczko, święta Jordanyczko!
Boży języczku i boża cycko!
Kogo nie lizniesz, ten w brudzie, zmazie,