dychawiczna kobyła Tanasija, jak hamulec skrzypiący wstrzymywała pochód najbardziej ze wszystkich. Posiwiała na myszato, a raczej już wiosennie zadymiona na sino, z rozjarzonymi w dymie węglikami różowych cętek, przystawała często, podejrzliwie toczyła głęboko osadzonymi oczyma, uparcie dmuchała na chwiejące się na płajach kamienie, ostrożnie grzebała przednimi kopytami stopnie w śliskich ścieżkach. Nieprzywykła do obcych płajów Jasienowa, poprawiała płaj skracając go, a jeszcze częściej obchodząc trawami, rozważnie a samowolnie. Tanasij nie przeszkadzał jej swobodnemu samorządowi. Stare kobyły spełniały swe zadania powolnie lecz statecznie, ale ich dziatwa, dwa półlatki wypasione, wymyte deszczami, wywiane z łusek zimowych i już zabarwione na wiosennie, jeszcze bardziej opóźniały pochód. Wciąż odskakiwały ku trawom, ku strugom, a matki i ludzie oglądali się za nimi.
Niedawno usynowiony przez Tanasija hodowaniec, cygański muzykant Gawecio, co chwila zeskakiwał wraz ze skrzypką ze swego wierzchowca Burka, o uśmiechniętej psiej fizjonomii. Biegając i machając skrzypką, zawracał źrebaki gorliwie, a gdy to nie udawało się, przywoływał je czule. Na to koniki wyciągały głowy, podchodziły do płaju, dawały się pieścić Gaweciowi. Wówczas uznanie, nawet podziw powszechny, oczyma pieścił oba kuliste pączki: źrebię Śmietanki z równym karczkiem jak matka, z ciemnym blaskiem przejrzystego owocu wiśni, i źrebię myszatej klaczy o hardym spadzistym karku, podobne okrągłej śliwce omszonej sinym puchem, z przezierającym zza puszku fioletem. Upieszczone barwne pączki toczyły się jakiś czas przykładnie obok matek. Gawecio rad siadał na kudłatego Burka, potem kulki znudziły się, brykały sobie ponownie i znów powtarzało się to samo.
Za tym czopem ruchomym, zatykającym ścieżki, cierpliwie jechali Szumejowie, ojciec Maksym i syn Foka. Gdyby nie goście, konie ich dawno byłyby w chacie. Najdrobniejsza z całego stada Szumejów klacz Maksyma, Zazula, stalowa jak długi włos gazdy, z grzywą kremową jak jego długie wąsy, w gościnnym wyrozumieniu stąpała narzuconym jej rytmem. Tylko krępy myszaty, orlonosy ogier Foki, o klinowej suchej głowie i stromym karku, zwany Klin, który już trzeci rok z rzędu zwyciężał w wielkanocnym wyścigu ze święconym od cerkwi, on jeden trzymany na podwójnym munsztuku, pianą z pyska zdradzał niecierpliwość.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/26
Ta strona została skorygowana.