Ukryta w środku zbiegających się ścian komora była najcichszym zakątkiem zagrody. Tam równocześnie schronili się przed groźną nawałnicą Maksym wracający z pastwiska i Tanasij, który na czas odniósł chrześniaczkę do matki. Z przodu zwierało komorę szczelne grażdowe podwórze, lecz z obu boków świadomym otwierały dostęp otulone daszkami budowle, ni to wrota, ni to bramy, raczej kapliczki, tak zniżone, jak gdyby dwaj klęczący diaczkowie strzegli dostępu do ołtarza.
Im dalej zanurzali się obaj starcy w łono komory przez kapliczki, przez poddasze, przez długi ganek, tym było ciemniej. Sama komora, pozbawiona okien nie dopuszczała ani światła ani ciepła, ani nawet głosu. Ukryta jak gdyby pod ziemią, oddaliła od razu burzę, tylko jednostajny szum deszczu otulał ją w drzemkę.
Otrząsali zmoczone okrycia. Maksym szukał na półce krzesiwa. Już miał je w ręku, lecz upuścił, trącając stos drobnych rewaszy, który rozsypał się z trzaskiem, po czym na podłodze zaszurgotało coś hałaśliwie i zapiszczało.
— Myszy w komorze? — zapytał Tanasij.
Maksym nie odpowiadał. Na podłodze rozszastało się coś i zachichotało jak dziecko.
— Czekaj, nie wyrywaj... — szeptał Maksym w ciemności z cichym śmiechem.
— Cóż to? — pytał Tanasij głośno.
Maksym wyszeptał:
— To on, mój chłopczyna, leśny Semenko, wiesz...
— Aaa, cieszy się Hafijką, gośćmi? — szeptał Tanasij.
— On zawsze tak. Nie mówmy, dosłyszy kto...
— Nno! Niechby tu księża i wasz diak — chichotał Tanasij.
— Ksiądz Buraczyński wie. Słysz, idzie ktoś.
Z nadworu dało się słyszeć głuche wołanie Foki: „Ojcze, tu pan Władysław“.
W kącie uspokoiło się.
— Widzisz, zacichł — cieszył się Tanasij.