— On zawsze tak — szepnął Maksym i wybiegł na ganek, po czym romawiając głośno weszli do komory: Foka, ksiądz Buraczyński, dziedzic z Krzyworówni i pan Władysław. Foka potarł zapałkę siarkową i zaświecił dwa potrójne świeczniki ze świecami woskowymi. Otrzepywali deszcz z okryć, duże strugi wody ściekały z płaszczów wijąc się po podłodze. Przybysze zrzucili okrycia, wszyscy oprócz pana Władysława. Stojąc w długiej czarnej mantyli, gotów do drogi, żegnał się z Maksymem i z Tanasijem w milczeniu, patrząc przenikliwie. Maksym pomrukiwał:
— Panie lubyj, gościu najlepszy, w taką pogodę? Zostańcie proszę.
Wszyscy oprócz dziedzica prosili nieśmiało pana Władysława, aby pozostał. On przecząco kiwał głową w milczeniu, pośpieszył się, ogarnął się mantylą i wyszedł. Tanasij szeptał do księdza:
— Macie politykę! Kniaź, mówią z królów, w łańcuchach na Sybir, tyli świat piechotą. A dobrze, że w nogach miał rozum, to najlepsza polityka, uciekł. Teraz służy u innych, zarządca, tfu, jaki tam z niego zarządca. Oczy ma ostre jak ten stary doktor, co mnie kłuł oczyma, myślałbyś, że ostry. Po lesie chodzi, na złodzieja nosem natknie, potem ciągnie na wódkę do domu, pociesza złodzieja: „Biedaku, daj spokój, biedaku!“ Złodziej pod wódką przysięga, że już nigdy, potem innym płaikiem to samo. Taki on zarządca. A warto z nim żyć. Tylko rozgadać się nie sposób. Co spróbowałem: uciekł.
Maksym martwił się:
— Może my źle zapraszaliśmy? Ja zawsze niemrawy taki, gość za górami, a mnie dopiero na język lezie co powiedzieć. Czemuż ty go nie prosiłeś, Foko? Taka ulewa!
— Diedyku — tłumaczył Foka — nikt go nie uprosi. Rękę uścisnął, życzył dziecku, umoczył usta w winie i tyle. Nie usiedzi.
Tanasij szeptał do księdza jeszcze ciszej, wciąż oglądając się:
— Na szubienicę herody zasądzili i żonę także. W ostatniej chwili łaska, kajdany, Sybir. Car! Niechby się łaską udławił!
Dziedzic unikając tej rozmowy i pytań oglądał komorę, tymczasem Foka zbierał się do wyjścia.
— Zostańcie tu na czas burzy — rzekł — wieczerza nie zaraz. Ja skoczę do gospodarstwa i do gości. — Wyszedł pośpiesznie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/261
Ta strona została skorygowana.