Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

Krążąc po schludnej, obszernej a chłodnej komorze dziedzic zobaczył stosy rewaszy. Odciągał uwagę od tamtej rozmowy.
— Ach, tu jest wasza kancelaria, Maksymie, stolica rewaszów. Kiedyż wy macie na to wszystko czas?
— Czegóż mam więcej? Wyjść poza gospodarstwo nie ma czasu, ale u siebie czasu dość i za dużo — skrzywił się Maksym.
— Narzekać nie trzeba chyba, powiadają: czas to majątek.
Maksym zaśmiał się kwaśno:
— Skarby, berbenica pełna zmartwień, wyżej szyi.
— Czegóż się martwić? Wszyscy u was zdrowi, niedostatku nie zaznaliście.
— Czym się martwić? Czym się nie martwić? Ciągnie do zmartwienia.
— Któż by to o was powiedział, chyba teraz na starsze lata?
— Dawniej więcej, aż wstyd.
— Czemuż wstyd, może taka natura?
— Wstyd jakoś, bo każdy zapyta tak samo, a pomyśli jeszcze gorzej: to jakiś ślimak, pewnie skąpiec.
— Was martwią ubytki w gospodarstwie?
— Gdyby to tylko! Prawda, cielę skaleczy się, jagnię zginie, mnie już przegryza. Ale to jeszcze gorzej.
— Nie bardzo rozumiem.
— Wiecie, Maksymie — wmieszał się ksiądz — mnie się wydaje tak, że kiedy człowiekowi dolega coś przez całe życie, to lżej mu, kiedy opowie.
— Lżej od gadania? Nie! chyba od rewaszów — uśmiechnął się Maksym.
Tanasij dodał:
— Kiedy swoim opowie, pobratymom, w taki dzień jak dziś, Maksymie. Uważajmy, aby nie zmącić wody chrztu, aby czymś święta nie skazić! — kiwał uważnie palcem Tanasij.
Maksym od razu ożywił się nadspodziewanie:
— To prawda. Abym tylko umiał! A komuż powiedzieć jak nie wam? Tam na łące przed ludźmi trąbić wszystko głośno nie uchodzi, a bez otwartego rewaszu święto nie idzie głęboko.
Wyszukał tęgą rewaszową faję, nabił ziołami głowicę, skrzesał ognia, zadymił. Usiadł, zadumał się jakby usnął. Deszcz otulał komorę szumną drzemką. Czasami uderzył grom odległy lub bliższy. Komora, jakby schowana pod ziemię, ledwie drgnęła. Maksym mówił:
— Wyrosłem bez matki. Ciągle sam. Od śmierci dziadowej