żurba sypała się na mnie najwięcej. I tak to szło. I jakież zmartwienia? Trawa wiosną pyszna, bukowinka ucieszna, paprocie wzorkowane, gdzież takie majsterstwo na świecie? Przyjdzie jesień, bukowina skamieniała, paprocie — szkoda mówić, sierocy świat. Na drugi rok już wiosną korci do smutku: zielone to, a jak długo? I dalej, stary sąsiad chodził koło chaty, Hospod wie od ilu lat. Tędy i owędy co dnia jak słońce, co dnia zagadał. Umarł, zamilkł. Im dalej, tym więcej strat, ubytki, same ubytki. Cały świat na wierzchu zielony, w środku czarny. Ubytki niezmierzone, przybytku nie widać. Żurba zamknie cię, jakbyś chłopa w malutkiej skrzynce zamknął i zaryglował. Ojciec dostrzegł od razu, mówi mi: „Tyś co? chłopiec czy baba pogrzebowa? Prostuj się, bądź twardy.“ I potem jeszcze wciąż mówił, sam zmartwiony: „Oj widzę już Maksymku, synku jedyny, pociechy z ciebie nie będzie, durniejesz z dnia na dzień. Tyś już zdurniał. Nieszczęście!“ — Gadanie na nic, rewasz nauczył. Jest strata, jest i przybytek, nawet z naddatkiem, trzeba być wdzięcznym. Popatrzcie, jesienią potoki wymarzną, rzeka milknie, potem już pochowana pod śniegiem, sierocy świat. A wiosną kiedy słońce roztopi, wszystko syczy. Nadzieja. To z rewaszu. — Maksym przerwał.
— Z rachunków nadzieja? — żartował dziedzic. — To dobrze, do tego trzeba być bogatym.
— Nie tak od rachunków — biedził się Maksym — jak z rewaszu. Gdy dłużej żyje się podług rewaszu, widzi się, że nadzieja zaczęła się dopiero. Każdy zaczyna i każdy kończy. Ale kiedy nadzieja raz rozmarznie, widać, że się przeleje przez brzeg, gdzieś tam dalej... — Maksym pociągnął fajkę, wstał, chodził powoli po komorze.
Ulewa falowała poszumiście. W łonie płynnego szumu zamknięta szczelnie komora unosiła się bez drgań jak korab płynący głębiami. Wyprostowane świece świeciły równo.
— No jakże tam, Maksymie — przypomniał Tanasij. —
Maksym ocknął się. Smukły, prosty, jak gdyby wyższy w komorze niż na dworze, stąpał powoli, zatrzymał się przed ścianą. Rysował palcem na ścianie.
— Jest taka kreska nadziei, jak u pana dziedzica na instrumentach od pogody. Dwie kreski, jedna czerwona, a tuż zielona. Co to jest prawda? To zieleń. Cienista bukowinka. Tam Hospod zapuścił korzonek. Kiedy zasyczy nadzieja, uśmiechnie się dychanie. Mówią, że człowiek od śmiechu się zaczyna. A to całkiem pewne — uśmiecha się wszystko. Koń nieraz się
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/263
Ta strona została skorygowana.