łoninie, świat za wielki, za daleko widać. Wiatry wędrują z całego świata, głosy także. I wdzięczny jest, kiedy w kącie leśnym, tam na dole głos przyjazny szepnie. Powiadają, że to czorty leśne przeklęte i skazane. A duchy leśne są różne, wszystkie z oddechu Hospodniego. Najważniejsze to, do czego je zaprzęgniesz i kto jesteś ty. — Maksym przerwał, oglądał się, wszyscy słuchali, w ścianie zaszurgotało coś, zachichotało piskliwie jak dziecko. Stary ksiądz uśmiechnął się, wytchnął cicho: „Wszelki duch poddany Bożemu zamierzeniu.“
— I poddany, jegomość, ojcze mój luby — ucieszył się Maksym — a nadal tajemny. Im dalej od piersi Matki Bożej, tym prędzej zbłądzi. I on sierota. A bywa taki człek, że chce także duchy zaprzęgać i do niewoli ujeżdżać. Z siebie samego czorta wysnuje, wywlecze — ze zdrady. Tfu! — krzyknął Maksym. — Niech precz od nas odleci! To wybijmy sobie z głowy, świat nie jest dla człowieka tylko, świat dla wszystkich, różne wiatry z daleka wędrują, a wszystko trzyma się. „Ciągnie do zgody“ — pouczał dziad gromowy. Cóż jestem ja? Tyle co robak w drzewie, chatę wydrążył, gospodaruje, drepce. Nie wielki a twardy, światełko ma w głowie. I wszystko patrzy, pyta, czeka. Czy paproć, czy grzyb na drzewie, czy korzeń zakręcony, czy taki mech, taki malutki a brodaty. Każdy mówi: „Zobaczymy jakiś ty.“ Nie popuścić, nie zdradzić, trzymać! Każdy człowiek martwi się zanadto, świat chce dla siebie zagarnąć. Rozweselić serca nie umie. Naprzód zdradzi Hospoda dla wszystkich rzeczy, dla czarów, dla majątków, dla zabaw, dla żarcia, dla picia. A potem one wszystkie zdradzą człowieka. Wtedy czorta wysiedzi. Tfu! Z rąk chapających, z oczu chciwych jeszcze bardziej.
— Zatem nie ma złego ducha, tak myślicie? — zapytał dziedzic.
— Wszelki duch poddany zamierzeniu Hospoda — powtórzył Maksym słowa księdza. — Słoneczko wszędzie, w czorta nie wierzę, czort to zdrada, tfu! — Maksym przechadzał się po komorze, pociągnął mocno fajkę, zakaszlał się, dmuchnął i wypalił:
— Ja w piekło też nie wierzę — patrzył na księdza, pociągnął fajkę, wypuścił tęgi kłęb dymu, aż przyćmił świece. Niezbyt bliski, a szczególnie ciężki grom wyrwał się z chmur i uderzył, jak skała wydarta z nieba. Świece zamrugały, dach jęknął, jakby siadł. Ksiądz zakaszlał od dymu, smętnie kiwał głową, wzdychał:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/266
Ta strona została skorygowana.