bami, to już musi wyskoczyć? Czy ja się zbieram jutro umierać? Ja wybieram się tak długo żyć, jak Hospod da. Ale człowiek taki, że go wciąż ciągnie do nory. Zapomina list, że przynależny do księgi. Karbuje dla siebie. Przeto niechaj drugi choć raz mnie posłucha. Niech wyprostuje teraz albo potem. Od czegóż święto? Inaczej wyjdzie, że ja najlepszy. Ja nie najgorszy, tylko za blisko trochę swego konopia. A drugi tak samo. List bez swojej księgi marnieje i schnie.
— Ciebie prostować, Maksymie? — uśmiechał się Tanasij. — Powiem ci tak: ciebie i tak widać na wskroś.
Maksym zaśmiał się, uderzył się palcami po głowie, podniósł rękę, otworzył dłoń. Dygocące światło świec wydłużało palce w białe smugi. Okrągła żyłka u nasady kciuka zadrgała niebieskim oczkiem.
— Oj widać — mówił — żem rodem z drzew, bo wyciągam jak z drzewa. Rachmańska wiara poucza, że ufać należy dychaniu: „Przeźroczysty bądź dla dychania, to ono będzie dla ciebie.“ To z dawien dawna. A jeszcze pouczył nas bohomolec żydowski, Jekely, ten któremu na Jasienowie rozbójnicy z Węgier żonę zabili, że człowiek choć raz w życiu wszystko opowiedzieć musi, nawet to co z żoną w łóżku. Tak pouczał. I bądź tu przeźroczysty.
Maksym ośmielił się, pokazując na ścianę mówił z porywem:
— Po cóż macie myśleć, że ukrywam. Nie ja wołałem tego malca, ino mój smutek. To było tak. Wiosna w górach, noc, potok w księżycu, szum i piana miga i żyje. Naokoło kłody zamszone, korzenie, łatwo się może coś przywidzieć, a trzeba pamiętać, że ja pierworodny i ojciec mój także. Tacy łakomi widzieć na wskroś. Ja nie trwożliwy, nie uciekam od razu, zawsze się przypatrzę. I wtedy tak samo. Potok wciąż syczy, wtem chichot z wody. Spomiędzy kłód rączka kosmata mnie chwyta. Dreszcz mnie zmroził, jakby mroźna woda przeszumiała przeze mnie. Nie uciekam, dokąd i po co? Co mnie jeszcze może się stać? „Chodź ze mną — szepce ten kosmaty — ja szczeznyk, samotny, a ty także.“ Widzę go w księżycu, powiadam mu: „Ja nie szczeznyk, a ty bratczyku, ze mną chodź do chudoby, ja jej nie zostawię.“ Od tego czasu my razem koło chudoby, razem do śmierci. To nieprawda, to głupota, abym ja duszę zapisał do piekła. Za co do piekła? Że chudobę ratuje? My obaj zapisani temu, co nas potrzebuje. On smutny beze mnie, ja bez niego. Znaleźliśmy się i razem baraszkuje-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/269
Ta strona została skorygowana.