Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

Także konie Szumejów przemieniły się wiosennie. Zazula wyjaśniała niebieskawo, jej grzywa i uszy zaróżowiły się, oczy obwiodły się białymi okularami. A Klin z myszatego bułana wyłuskał się letnim karoszem. Z każdego konia wiosna wyciągała nowe barwy. Konie górskie nie tylko mają otwarte zmysły i uczucia, lecz także skóra ich czuła na światło i na pory roku. Zmieniają barwy podobnie jak sarny, nie tak wyraźnie, ale za to wszechstronniej. Toteż, kiedy zaczęto je rejestrować urzędowo, ze zmienioną porą roku barwa zarejestrowana zostawała tylko na papierze. Połonina przemalowuje je śmielej i trwalej niż najsłynniejsi z końskich malarzy (i najlepiej z nich zarobkujący) złodzieje końscy z Kut, z Wyżnicy i z Besarabii. Niesforne uwłosienie we współpracy ze światem wypromieniowuje z koni górskich barwy, dla których żaden hipognosta dotąd nie wynalazł nazwy.
Tylko srokacz Ołenki nie przewiośnił się, jak gdyby był zamalowany na amen. Trzeba wiedzieć, że w owe czasy lubujący się w pokazach ludek żabiowski, wspierany czynnie a nawet urzędowo przez marzycielskich hodowców, wymyślił sobie arabizowaną hodowlę srokaczy. Głównie dla próżności, a jeszcze więcej dla podstępnej sprzedaży. I oto obojętni dla spraw końskich i dla doli końskiej pośrednicy i kupcy od lat reklamują tarpany i kto wie jeszcze jakie. Rozwożą je po świecie, na szczęście nie dowieźli dalej jak do Pragi i do Wiednia do Prateru. Tam to, w lata rozkwitu Monarchii apostolskiej i w jej potężnym cieniu, wśród cienistych alei, na rozkwieconym korso, damy wielkiego świata, wytworne panienki, guwernantki wraz z dziećmi, rozpieszczały huculskie srokacze. Skoro tylko ukazały się na korso, czy to w zaprzęgu, czy pod wierzchem, czy osiodłane i wiedzione na tręzle, celem wynajęcia dla młodocianych jeźdźców, wyprzedzał korso i cwałował ponad katarynki i kapele, pławiące się w walcach dunajowych, radosny krzyk: „Dzikie konie jadą!“ Prater falował, gapił się, wesoły tłum sypał się od stolików z winem, kto mógł, garnął się do koni. Czasem damy wysiadały z powozów. Wstrzymywano korso, klepano srokacze, karmiono je cukrem i bułkami, strojono w kwiaty. Dzieci ciągnęły je za uszy, grzywy i ogony, lazły nieopatrznie pod brzuchy końskie. Domniemane dzikie konie z dzikiej Wierchowiny, nie mając już powodu dzielić świat na przyjaciół i na wrogów jak na połoninie, a wcale nie przytępione ani jednostajnością gościńców ani ciężarami jak inne konie, przypominały sobie babskie czu-