my. Taki nie do piekła? Dawniej bywało przy watrze tańczymy. Naprzód ja za ręce z nim, potem każdy z nas z młodym capkiem. Capki jeden za drugim czekają na taniec, owce przytupują, krówki wzdychają. I teraz w święto Rozihry grywam im na fłojerze. On dziecko na zawsze, wciąż drepce za mną jednakowo ucieszny. Ja już wyrosłem, już niby stary, a tej kosmatej rączki nie wypuszczam. Beze mnie on lęka się, do dziury się chowa. A ze mną, ho, ho! śmiały, słucha tu i tam, czego nie dosłyszę ja, zaraz mi wskaże. Ja jemu wdzięczny, on mnie. Chudoba też wdzięczna. Jeszczem nie spotkał niewdzięcznej żywociny. I w tym rzecz cała.
— W czymże? — pytał Tanasij.
Maksym wypalił bez związku:
— Nie gryźć się, nie starzeć się, przeciw umieraniu!
Tanasij odburknął niechętnie:
— Jeszcze czego. To w ręku Bożym.
Maksym odparł głośno:
— Hospod dał ręce, aby szukać.
Tanasij przerwał opryskliwie:
— Czegóż szukać, skarbów czy ziela bezśmiertnego?
— Szukać rąk — mówił Maksym — a czyż my wiemy, kto nas trzyma, kto ciągnie? Człowiek, gdy jest sam jeden, żurbą się zabija, ciemność go ściska, co dnia się starzeje. Powiada w końcu: „wszystko mi jedno.“ Niektóry sam się powiesi, a inny po trosze wiesza się co dnia. I kiedy trzymam tę rączkę, ciągnie mnie ze smutku do góry. Cała zieloność z tego korzonka, cała nadzieja szczepiona na nim.
W ścianie rozszastało się dreptanie rytmiczne jak taniec drobniutki. Dziedzic zerwał się jakby w przerażeniu, potem zaśmiał się głośno i usiadł. Ksiądz zamknął oczy i kiwał głową. Deszcz szumiał równo, coraz łagodniej. Milczeli długo. Dziedzic przerwał milczenie:
— Wy mówicie, Maksymie, że coś zamajaczeje czasem i że widzicie daleko. A cóż tam widzicie?
— Nie tak daleko znów — odpowiedział Maksym. — Daleko nie bywałem, raz tylko we Lwowie. A co widzę? Porządek. Naprzód tu blisko. Tu Czarna Rzeka a tam Biała. Czemuż Biała, wybielił ją ktoś? Nazwa nie zanadto tajna. Trza do rewasza patrzeć. Zbocza łagodne, brzegi płaskie, rąbać łatwo, wyrobić łąki też łatwo. Nie osypią się ani nie wyschną, bo woda blisko. Jasno i biało. A czemuż Czarna, czy kto sadzą wysmarował? Rąbać trudno, przepaści, bez lasu całe zbocze
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/270
Ta strona została skorygowana.