zjedzie na dół, pola nikt z niego nie wyrobi, las wciąż sieje się bujnie, dziedzictwo leśne z pierwowieku. Ziemia czarna, źródła ciemne i pozostanie Czarna Rzeka. Tak potrzeba, Czarna i Biała a razem. Potem idźmy dalej. W Czarnohorze jest połoninka Kiedrowata, wasza własność, panie dziedzicu. Dojście na czworakach potokiem albo z góry przez skały, wiecie sami. Naokoło skały i las kiedrowy, widać tylko do nieba. Powiadają, że tam są skarby, że można by je wykopać i znaleźć. Ileż o tym gadania, jeszcze więcej szeptania, a najwięcej głupstwa. A iluż tam kopało o północy albo w burzę. I ja chodziłem do komór Doboszowych, ale nie kopałem. Poznałem jakie skarby. Tam każdy ma swoje prawo. W gęstwinie człowiek taki sam biedny i ściśnięty jak drzewo. A od czegóż ma nogi? Może sobie pójść na Kiedrowatą sam, spać ile chce i śnić i spowiadać się sam, a zmartwienia przerobić. Chociaż ja już gazda, chociaż ojciec i dziad, chociaż zadłużony przed całym światem, tam ja jeszcze dziecko. A chociaż jutro mam umrzeć, zawraca czas, biegnie do źródeł. I malcowi tam najlepiej, buszuje i trzaska po gęstwinach. I owcom najlepiej, jak w festunku bezpiecznym, rozejdą się, każda siada w osobnym kątku, osobno. Przecie nie zawsze to samo. Raz o świcie w naszym festunku straszny popłoch między owcami. Hurmą ściskają się koło mnie, budzą mnie mokrymi nosami. Szukam, gdzie malec kosmaty. Nie ma. Po chwili przyleciał, rękami strasznie macha, krzywi się i jęczy, oczy mu wyłażą, pokazuje, że u jednej owcy krwawią wymiona. Od razu poznałem, że ryś. U nas tak się baje, że gdy wilczyca urodzi siedem wilcząt w zapusty, to siódme jest ryś. W tym tyle prawdy, że jeden ryś starczy czasem za siedem wilków. Tak czy tak, trzeba było pilnować. Paliłem wciąż watrę pod samymi skałami i tam spałem, a owce zapędziłem do komór Doboszowych, tam gdzie skarby. I to by nie pomogło. Ryś zwęszył, wcale nie szedł ku mnie, tylko ku komorom. Malec został przy owcach. Kiedyś znów budzę się o świcie, owce rozbiegły się w popłochu. Patrzę, a malec razem z rysiem prosto do mnie. Co za dziwo? Tego jeszcze nie było. Ryś jeszcze młody ale dorodny, nie bał się mnie. Ani ja jego. Przecie z leśną chudobą najgłówniejszy sposób, aby nie podchodzić, nawet ręki nie wyciągać do niej, tylko siedzieć bez ruchu, ale broń Boże nie uciekać. Z rysiem nie inaczej: oczy mu się mieniły tęczą, patrzył bacznie jakby mnie przecinał. Podszedł, obwąchiwał mnie, dałem mu od razu mleka. Pochłeptał sobie sporo. Mało pomału łasił się jak kot,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/271
Ta strona została skorygowana.