Późnym wieczorem wieczerzano w trzech chatach: w grażdzie, w chacie szumnej, w chacie dumnej, a także w watemiku. Tylko szklana przybudówka, obmyta deszczem i ciemna, zamiast bogumiłych gościła błyskawice.
Wieczerzano pożegnalnie. Jutro połowa ludzi ruszy w połoniny, w świat bez kobiet, bez dzieci, bez rodzin, w bezludzie. Tym rozkoszniej zanurzali się w Jurija, jak w ciepło chaty przed wyjściem na mróz. Grała im jeszcze polityka, wciąż inna, jak pożegnalny taniec przed postem, jak ostatnia bajka przed spuszczeniem kłód na wodę.
Polityka to nie samo tylko cygaństwo najgorsze, także nuta cygańska dla dreszczu: pułapka gdzieś tam sobie czyha, a tymczasem bajką podnieci, odurzy i potem przewieje. Bardziej uciesznych rozmów o polityce nie usłyszycie niżeli od tych, co przez pół roku będą doić owce w mgłach. Po polityce grały skrzypce, cymbały i fłojery. Rozsypywały się pieśni połonińskie z podwórza na podwórze. Młody głos śpiewał z ganku szumnej chaty:
Oj, rozłuka, diwczynońko, rozłuka, rozłuka,
A ja pidu poza jawir, a ty poza buka.
Oj pidu ja w połonynku, ta w zełenu puszczu,
Usi lisy zarubaju, nykoho ne puszczu.[1]
Dziewczyna odpowiadała z chaty Fokowej:
Wid koły tebe ne wydko, moja niczka mała,
Oj, jak tota połonynka wohnykom pałała.
- ↑ Oj rozłąka, dziewczyneczko, rozłąka, rozłąka,
A ja pójdę poza jawor, a ty poza buka.
Oj pójdę ja na połoninkę i w zieloną puszczę,
Wszystkie lasy pozarębuję (pokryję zasiekami), nikogo nie puszczę do siebie.