Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

łości z końskiego dzieciństwa, z chat i z zapiecków. Uświadamiały sobie, że są nadal tym, co się nazywa „babyni konietka“.[1] Stawały przy każdej spódnicy, szukały cukru w rękawach i za pazuchą dam, czasem galopowały z dzieciakami na grzbiecie, albo nęcone przez nie cukrem doganiały je na ścieżkach Prateru, jakby u siebie na Hołowach lub w Dzembroni. Dmuchały dzieciom w uszy, obwąchiwały ich głowy namazane olejkami o znajomym zapachu pyłu kiedrowego. Szeptały coś dzieciom, może tak: „Coś ty za jeden, z kiedrowego rodu? pokaż co tam masz?“ Dzieciak pytał: „A tyś co za jeden? dziki koń? na, masz cukru.“ „Tak, tak właśnie“ — kiwał żywo głową srokacz, chrupiąc cukier. — Po alejach falowały entuzjastyczne okrzyki: „Dziki koń gada!“ Towarzystwo wiedeńskie aplaudowało wszelkie pokazy srokaczy. I słusznie. Bo gdy dla okpienia świata chciano zamknąć dusze końskie w malowane pisanki, grymaśne promienie mody rozpętały w nich wszystkie swawole: źrebięcia, cielęcia, szczeniaka, kotka, dziecka huculskiego.
Jednak znawcy spraw końskich jeszcze słuszniej oburzali się. Skarżyli się, że gdy srokata moda opętała i ogłupiała wszystkich, zaczęto urzędowo i to zawzięcie kastrować i wyniszczać prawdziwe konie górskie. I co tu mówić, ten ród jedyny — dzieci połonin, ulubieńcy duchów leśnych — wyradza się, istnienie jego jest zagrożone. Któż jednak może wątpić, że połonina silniejsza od mody wiedeńskiej, od Monarchii apostolskiej i od wszystkiego co było potem, znów pochłonie srokatość taką czy inną, przemaluje ją trwalej niż złodzieje kuccy, a wyszukaniej niż arabizujący hodowcy.



2

Tanasij Urszega czuwał nad tym, aby jeźdźcy nie posnęli na koniach. Jakby zanucając śpiewankę, głośno witał wiosnę: „Buki zieloniutkie! Jagnięta bielutkie! Moczary żółciutkie!“ Potem kobyła zatrzymała się przed leszczynami oblepionymi spadzią, przed spadzią oblepioną pszczołami. Tanasij wskazywał na lepkie listki i na pszczoły. Krzycząc ku tyłowi pochodu, przekonywał nie wiadomo kogo.

— Po co się martwić? Leszczyna hoduje, pszczoły już brzęczą — któż by się martwił?!

  1. Babskie konięta.