— List z nieba, jejmość.
— Ach, Tanasiju — wzdychała księdzowa, chrupiąc makaroniki — macie rację, nieba mam już po same uszy, nawet piekła. Bo nie wiadomo co tym jasienowcom obiecać i czym ich straszyć, zmartwienie. Chcieliby być tylko w Jasienowie, tu im raj. Ja taka sama, a jakżeż bez tego nieba i piekła kazanie ułożyć, no jakżeż, panie dziedzicu, niech pan sam powie.
Dziedzic odpowiadał wstrzemięźliwie:
— Pani dobrodziejko, czytałem, że mahometanie —
Księdzowa przerwała:
— Mahometanie? To Turcy, ci co mają wiele żon?
— Tak, widzę, że przed panią dobrodziejką nic nie da się ukryć... — odparł dziedzic uprzejmie.
— Ho, ho, ja już wiem, i co dalej?
— Mahometanie obiecują tym, co najlepsi, w niebie różne przysmaki, głównie mleko, no a dla innych — właśnie inne rozkosze, ale to chyba —
— Święte słowa, gdyby jasienowcom zagrozić na kazaniu, że na tamtym świecie nie dostaną huślanki, bryndzy i wódki, toby —
— Ależ Marysiu — wtrącił z dobrotliwym wyrzutem ksiądz małżonek.
— Czekaj, Sławku, wiem co mówię, ja też z Jasienowa, kiedy byłam mała, myślałam, że w niebie cukiernia, a stamtąd spadają na drzewko pachnące pierniczki i pozłacane orzeszki. Na wigilię patrzałam przez okno, carynki w śniegu, a dla mnie to torty lukrowane, i ja już w niebie, szukałam aniołów przez okno.
— Dziecko, to coś innego — odparł ksiądz Pasjonowicz.
— Czekaj, Sławku, a potem za młodu myślałam też, że restauracja taka, jak u pana Romanowicza w Kołomyi, ho, ho, tam po wiedeńsku — ogródek, nowa moda, ach, to —
— Restauracja to główne piekło, jejmość — przerwał Tanasij.
— Restauracja pana Romanowicza piekło? Nadziewka z trufli, krem francuski z poziomkami, jarząbki w majonezie, to piekło? Chciałabym być w takim piekle.
— Wiem, co mówię — upierał się Tanasij — mnie nikt... mnie nikt tym nie kupi. Restauracja to piekło, ja tam byłem.
— W restauracji?! Cóż wy wygadujecie, kiedy?
— Za mego życia, nie tak dawno, jaki dziesiątek lat temu.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/282
Ta strona została skorygowana.