— Cóż się wam stało, Tanasiju — przeraziła się księdzowa — zaprosili was czy co?
— Oj, dobrze mówicie, jejmość: stało się. Zaprosili? Zawabili do piekła, że popamiętałem.
— Któż zwabił?
— Któż by? Panicz. Cały bialutki jak ksiądz dla służby Bożej niedzielnej. Jeszcze bielszy, bo nogawiczki też miał białe. Teraz już wiem, kto taki na biało się przebiera. A wtedy... późna noc, lepiej nie wspominać.
— Ależ opowiedzcie, Tanasiju, mnie język ucieknie z ciekawości. Wy i restauracja?
— Tak, jejmość, restauracja. Przyprowadziłem wtedy razem ze starym Pawłem Palijczukiem konie do komisji wojskowej w Kołomyi. Sprzedałem jakiś tam dziesiątek koni, płacili nie najgorzej. Pawło już stary poszedł spać do swoich Żydów i do koni, a ja młody jeszcze, skorciło mnie wieczorem gapić się po mieście. Poszedłem razem z najmitą Fedorem. Lato było, pogoda i pan Romanowicz do ogródka muzykę sobie zawołał. Dużo gości pańskich tam siedziało, jedli, pili i śmiali się. A przed ogródkiem panek młodziutki, gładko wylizany, cały biały, z długą białą chustką pod pachą sobie spacerował. Widać synek pana Romanowicza. Ja gapię się, słucham, muzyka bucha, podoba mi się dość. A bialutki panicz grzeczny jak rodzony syn do mnie: „Może pan dobrodziej-gazda pozwoli, będzie łaskaw do nas.“ Cóż takiemu powiedzieć, ani tak, ani nie. Najmita mój, Fedor, chłopiec dobry jak chleb i dlatego durny. Chciałem go się poradzić, a on spłoszył się, hyc! uciekł i zostawił mnie samego. Tymczasem panicz pobiegł do środka i coś tam powiedział: śmiech wielki, radość i tam. I zaraz wrócił jeszcze z jednym paniczykiem, jednakowusieńko białym, także z chusteczką białą pod pachą. Biorą mnie pod ramię, proszą tak grzecznie, no trudno powiedzieć: „Proszę, może naprawdę wielmożny-pan dobrodziej-gazda do nas pozwoli“. Cóż to ja luter czy Turek, abym nie rozumiał co gościnność? Powiadam im tak: „No, moi panicze, dobrze, ale warunkowo, że wy potem do mnie na Żabie, ja Urszega!“ — „Ależ dobrze, dobrze“ — śmieją się i prowadzą mnie do środka. Skoro tylko weszliśmy, muzyka buchnęła jeszcze głośniej na powitanie, i goście ucieszyli się jeszcze więcej. U pana Romanowicza nie siedzą wszyscy przy jednym stole tak jak my tutaj, tylko osobno przy małych stolikach, tak im przyjemniej. Bialutki panicz jeszcze coś powiedział głośno, a na to wszyscy w dłonie zaklaskali:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/283
Ta strona została skorygowana.