„brawo, brawo.“ Przeczuwałem coś, bo nie wiedziałem, co to takiego „brawo.“ Sadzają przy osobnym stoliku, przynoszą list. „A to co?“ — pytam. „To spis potraw — mówi panicz — jedzenie i picie do wyboru.“ „W gościnie wybierać? — powiadam — dawajcie co łaska, mało ja nie lubię, bez picia i dużo mi nie smakuje.“ Znowu po stolikach krzyki: „brawo, brawo!“ Sami przyjaciele. Panicze znoszą różności, znoszą, znoszą. Już osobny stolik do tego przystawili. „A wina jakie pan dobrodziej-gazda?“ — pytają. „Jak wasza łaska.“ „A może dobre, te najdroższe, do usług.“ „Niech będzie, skoroście tacy czemni, daj wam Boże zdorowieczko“ — odpowiadam.
Niedaleko mnie przy stolikach siedzieli goście paniczyki, ale nie biało ubrani, tylko całkiem czarno. Śmiali się do mnie przyjaźnie. „Chodźcie, panicze moi, do kompanii, najmita durny uciekł. Co ja będę sterczał i wino żłopał sam, nie znoszę tego.“ Panicze jeszcze serdeczniej zaśmiali się, obsiedli mnie rojem, ściskają ręce, a wciąż dziękują. „Za cóż dziękować — powiadam — dziękujcie gaździe.“ Znów synek pana Romanowicza, ten w białym z chusteczką, przyleciał i pyta: „A może dla tych panów coś podać?“ „Daj wam Boże długie życie, paniczyku, a jakżeż inaczej, co mają mi w zęby zaglądać, dajcie każdemu szklankę.“ Cały ogródek cieszył się, gościnnych u nas nie brak, ale takich jak tam w życiu nie widziałem, uwijali się jakby gromadzili siano tuż przed burzą. Gdybym był mądrzejszy, tobym od razu zmiarkował, kto tak się uwija.
— I zmiarkowaliście? — zaciekawił się dziedzic. — Jakżeż to było?
— Było tak, że znosili jedzenie i wino, jak na Wielkanoc. I poszły te nazwy straszne, podobne jak jejmość teraz mówi, co miska to straszniej się nazywa. A wina jeszcze straszniej. Zobaczyli, że mam dobry spust. Ci panicze co koło mnie, nie tak bardzo, ale było ich dużo. Flaszka koło flaszki w rzędzie wartowały wiernie koło nas jak żołnierze na paradzie. Wino nie takie jak dziś w południe, ale dało się pić. Dolewałem sobie i innym, opowiadałem dużo, cały ogródek słuchał i cieszył się. Goście obstąpili mnie hurmą, dotykali pistoletów, włosy także macali, bo miałem wysmarowane masłem ślicznie. Jeden stary panek, wysoki ale chudziutki nieboga, po kożuchu mnie klepał przyjaźnie. „Ależ to tęgi człeczysko.“ Było wesoło. Dobrze po północy muzyka zmęczyła się, i do domu. U nich nie bawią się tak długo. Tymczasem biały paniczyk szepnął mi: „A może pan dobrodziej-gazda coś dla muzyczki.“ „Słusznie — powiadam —
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/284
Ta strona została skorygowana.