a ile?“ „Tak guldenek albo dwa.“ U nas za te pieniądze graliby dwie doby, ale dałem. I goście powoli zaczęli się rozchodzić, machali do mnie odchodząc jak stare pobratymy. Jeść już się nie dało, a z tymi co zostali koło mnie, piliśmy wciąż i dość. Coraz mniej ludzi, już i panicze od mego stolika bardzo dziękują i także do domu. Sam gazda pan Romanowicz nie pokazał się ani razu, może stary już albo chory, ale od czegóż ma synów.
Już świtało. Podali mi w końcu panicze jeszcze jeden list. „Nie, paniczu mój drogi — powiadam — daj wam Boże niebo, ale jeść już więcej nie mogę, a wino jeszcze nie skończone i nie ma już z kim pić.“ „Nie, proszę dobrodzieja-gazdy, to zapłata.“ „Co?? Aha, pewnie za muzykę jeszcze?“ „Nie, to za jedzenie i za picie“ — uśmiechają się obaj ledwie-ledwie jak wstydliwe dziewczątka. Oniemiałem. Pułapka na niedźwiedzia! Zmiarkowałem, ale cicho, sza! Nie dość, że obrabują, jeszcze wyśmieją. Nadąłem się trochę: „A ileż tego, czytajcie, paniczu.“ „765 guldenów.“ Równo 14 krów! Skamieniałem. Krew mi do głowy uderzyła, ale ani mru-mru, trzeba pokazać, że Urszega i że nie dureń. Trzymam się dalej śmiało, jak koń na płaju nad przepaścią. Mówię powolutku, aby nie poznali. „Ej, paniczyku, wy na pewno pomyliliście się.“ „Nie, to niemylne, proszę pana gazdy-dobrodzieja“ — przyskoczył z listem i zaczął mi trzepać jedną straszną nazwę po drugiej. — „To tyle, to tyle, a tu suma razem 765 guldenów. O, nasz rachunek niemylny!“ „Ależ za drogo — powiadam jeszcze — znam się na tym, opuśćcie.“ Nadąłem się sierdziście. Paniczyki jeszcze prędzej pobiegli gdzieś tam do ojca i zaraziutko wrócili: „pan gospodarz umyślnie dla łaski pana dobrodzieja-gazdy daje taniej i prosi, aby zawsze był łaskaw do nas, zawsze zniżymy, do usług“. „A ile teraz?“ „692 guldeny“. Oho! ja zapamiętałem, folwark by można kupić! A ja jeszcze próbuję, nadymam się ostro: „A gdybym nic nie zapłacił?“ „Pan-dobrodziej-gazda ładnie żartuje, to przecie nas kosztuje.“ Wyłożyłem im wszystko, co miałem na konie i jeszcze coś tam z drugiej torby i ja już czyściutki, chcę uciekać. A panicze jak zaczną się kłaniać i machać chusteczkami: „A dla nas pan dobrodziej-gazda coś zostawi z łaski?“ „Co takiego?“ „Pieniążki na piwko.“ „A z tamtych ojciec wam nie da?“ „Taki to i ojciec“, mruknął smutnie panicz. Nic nie rozumiałem, ojciec wyrodny, czy to służba pana Romanowicza? Ale skądże by taka uczona służba. Nie chcę pokazać, żem durny i pytam: „Tyle co dla muzyki wystarczy?“. „Według łaski wielmożnego pana dobrodzieja-gazdy.“ Wyskro-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/285
Ta strona została skorygowana.