Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/288

Ta strona została skorygowana.

— A czy byliście kiedy na Mazurach?
— Po co? Jeszcze mnie tam brakowało, a kto ich tak zna.
Ksiądz starał się zachować spokój.
— Pomyślcie, gospodarzu, Armenię znacie, to widać, to słyszeliśmy, a teraz Mazurów też lepiej od innych. A siebie?
— Niby po co? Co na mnie ciekawego?
— Wszyscy jakoś grzeszni, tylko wy nie, co więcej wyście nieomylny.
Tanasij przemilczał, mruknął po chwili:
— Ach, tak, najlepiej jeść, to nikt nie zgrzeszy.
Księdzowa ożywiła się:
— Ach, grzechy! Zajadam się makaronikami w chacie Kałynki, a ona nawet nie pokosztuje. Serce boli, idę do Kałynki. — Zerwała się nagle i wyszła.



2

Na dworze deszcz wyczerpał się, syczał zaledwie sennie, z oddali huczały potoki i strugi. Rozmowy wyczerpały się, lecz nikt nie wstawał. Wobec powszechnej trzeźwości wikary wzorem kanonika, ba, starając się go poprawić i przewyższyć, uważał także za stosowne powiedzieć, co dawno miał na języku. Nie zwracając się wprost do Tanasija, strofował pychę, nade wszystko strofowanie innych. Mówił płynnie, wywodził długo, lecz stylem nazbyt wysokim, ponadto mówił wyłącznie po polsku i tak zakończył:
— Któż innych może strofować! Chyba kaznodzieja powołany przez kościół? A każdy inny śmiertelnik, jeśli jest chrześcijaninem, winien przede wszystkim zrobić swój rachunek sumienia, a potem dopiero może innych poprawiać, radzić, a jakoś tak delikatnie, a nie wyszydzać. Rozumiecie, gospodarzu? Radzić można, a nie złościć.
Tanasij skrzywił się:
— Kto by tam radził, poprawiał, przyjdzie do mnie głodny albo durny, co zarobić nie umie, dam mu jeść naprzód, dopóki mnie nie zaczepi jak tamten bezbożny.
Młody ksiądz, przeświadczony o złośliwości Tanasija, gorączkował się:
— Są tacy ludzie, jak gdyby przez diabła posłani, którzy każdym słowem drażnią i wyzywają innych do grzechu. Pobłażać nie przystoi, nam duchownym nie wolno. Bo kto mówi, że