w piekle. Chodzić do cerkwi czy nie?“ A żona na to: „Tanaseńku, nie martw się, serce masz na wierzchu, w środku złości nie chowasz, zazdrości ni ziarneczka. A że kukuryczysz się trochę, to zaraz się śmiejesz. Tyś najlepszy na świecie.“ I dalej takie babskie bajdurzenie. A ja jej na to: „Moja duszko, pokaż mi twoje cycie najlepsze na świecie, ale przed samą cerkwią, to może będę lepszy.“ Teraz ona na mnie fosznie: „Tobie tylko to w głowie.“ A na to ja: „Widzisz jaki najlepszy?“ Ale też nienasytec byłem, gdzie jaki kąt na pastwisku czy w lesie, tam byliśmy razem i tam zaraz...
— Powiadacie, że u was wstyd — przerwał ksiądz wikary.
— Tak, u nas wstyd — pośpieszył się Tanasij — jeszcze jaki, majsterny, łajdacki wstyd! Grzech na światło nie wypełza. Zasklepi się jak dym podziemny, z tego czad. Gdzie indziej ludzie lepsi, a coś niecoś widać. U nas wstyd, niejedna dziewczyna z brzuchem ściska się do ostatka, dziecko urodzi, a za nic w świecie nie powie od kogo. Wstyd! Wstyd! Mołodyczka co nocy z kim innym na inną kiczerę się ciąga, a wstydliwa, że takiej na świecie nie ma. Choćby durny mąż dziesięciu puszkarów zapłacił do nagonki, to na nic. Taki zawzięty wstyd! I ja byłem taki, ale Bóg mi świadkiem, że do każdej dziurki nie zaglądałem jak cap na wiosnę. A może dla was nasienie wstyd? Tam gdzie bywałem z żoną, tam trawa najsytsza, a nawet żyto. Ja w inny wstyd celuję. Święte wasze słowa, pan-otczyku, że kapa dla ołtarza albo świece to mało, to nic. Przed słońcem mi wstyd do końca życia, że święto Boże plamiłem, żem tak żarłoczny był w cerkwi i podczas kazania do tych babskich łydek. To hańba! I jeszcze jeden wstyd, żem zamęczał moją niebogę. Nienasytec byłem i tym pewnie ją ze świata za prędko zegnałem, życie jej wyssałem, to gorzko. — Tanasij opuścił głowę: — Dobrze! chcecie mnie pouczyć, powiedzcie, proszę wy albo który: gdzież to szczęście? gdzież się podziało nasze stare szczęście? Co naobiecywało, a dokąd się rozsiało... Ani śladu, ani dymu. To tak! — wołał Tanasij. — Ja nikogo nie lubię, ja bardzo grzeszny, ja całkiem omylny, ja poperecznyk główny, z wódką pijak, a bez wódki dużo-dużo gorszy. Mnie piec żelazem, nie przestawać! Ale aby tak pozostać z próżnymi rękami. „Goły i nędzny“, pisze List. Stare szczęście, gdzież ono? Może tam na Menczełyku pod skałami w Czarnohorze? Tam na wiosnę sianem jesiennym razem chudobę hodowaliśmy. Ziemia jeszcze mroźna, całkiem biała, a niebo gorące, mgły przylecą jak białe gęsi, chłodek
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/296
Ta strona została skorygowana.