Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/297

Ta strona została skorygowana.

umrozi. Znów odlecą, znów niebo gorące. Potok z lodów wyrwał się, hałasuje po skałach. Żonwy mają roboty dużo, pokrzykują po lasach: „Zbudź się las!“ A drozdy także wciąż gwałtują: „Utik, utik, utik.“ Co uciekło? — My oboje razem. Nocą żurawie ciągną: „Żur-ba, żur-ba.“ Jakaż żurba? Czego się skarżyć? My oboje razem. Potok w nocy najgłośniejszy, głosi nam kazania, my oboje razem. Kiedy indziej zimą wysoko nad chatą w górnej stai hodujemy chudobę. Wieczorem wracamy na saneczkach na dół. Sanie staną na dole, na pryłuczce. Pierwsze gwiazdy świtają — my oboje razem. Wieczorem w chacie bajki. Ja opowiadam o zamkach szkłowych, co błyskają na Smotryczu. Ona zagadki rozsypie jedną po drugiej: „Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka?“ Powiedzcież i wy mnie teraz, cóż to za zagadka? Jesienią otawę gromadzimy, ona na kopicy, ja na dole, zwijamy się, bo krótki dzień, noc zaraz opadnie. Otawa pachnie, dzień krótki ale szczęśliwy, my oboje razem. Śliwy dojrzewają gorące od słońca, mech na nich siwy. Ja trzęsę śliwy, żona zbiera. W cygańskim miedzianym kotle warzą się powidła, od nich słodki dym, gdzież on teraz? — Potem przychodzi Wieczór Święty, dwanaście potraw, drzwi chaty otwarte, z chaty gorąco bucha na świat. Co las się ruszy, dzieci wypatrują czy nie skrzydła. Czekamy na kolędników, z daleka dzwonki, trembity, skrzypki przez śnieg do nas się zbliżają. Gdzież to wszystko teraz? Za co? Kto zda rachunek? Stare szczęście, nawet smutek to szczęście. Zona miała psa starego, w połoniny za nią chodził, potem zasłabł, rozchorował się, wrzodami okryty, jeden wrzód. Smarowała go masłem, karmiła łyżką, obwijała szmatkami: „Browku, mój Browku.“ Kiedy zginął, płakała: „Tanaseńku, gdzież mój Browko? Powiedzcież i wy teraz, gdzież Browko, gdzież to wszystko?“
Tanasij spuścił głowę, potem spoglądał wokoło, zawołał głośno:
— Do kogóż pójść z tym? Nikt nie wie. Stare szczęście gdzież ono? Haj, rozpętały się wszystkie moje byki. I buch do jeziora.
Kanonik zbudził się i mruknął półprzytomnie:
— Pętajcie...
Tanasij wołał dalej:
— Czemże je będę pętał? Jak doganiał? Poszedłbym ich szukać przez ogień, szedłbym i za wodami, tam gdzie wszystkie wody się zbierają, po cóż tu sterczeć? Suchy świat. —
Tanasij wyprostował się, uderzył ręką po pistoletach: